Lolland-Falster

Na południe od Zelandii leżą wyspy Lolland i Falster. Oddzielone wąskim pasmem morskim (Guldborgsund), od dawna połączone mostami, stanowią jakby jedną całość…

Wyspy Lolland i Falster, czyli jak się mówi po prostu Lolland-Falster, są wyspami czysto rolniczymi. Urodzajna gleba sprzyja uprawie buraków.

Lolland jest wyspą fabryk cukru i zacisznych małych miasteczek, jak Maribo czy Nakskov, które tak ukochał Herman Bang. Tutaj można także poznać Duńczyka, prostego, serdecznego człowieka. Tu się można – jak to robił pisarz duński, kiedy mu zbrzydła dokuczliwa stolica – wyspać dowoli, wcześnie pójść do lóżka, wcześnie wstać i pójść na przechadzkę, codziennie tą samą trasą przez miasteczko do portu i z powrotem. Te ciche miasta mało się zmieniły od czasów Banga.

„W hotelu »Harmonia« w Nakskov – pisze o Bangu jego biograf – gdzie kończył opowiadanie Tina, mógł napisać w hotelowej książce, że czuje synowską wdzięczność za życzliwość i opiekę, której tu doznał. I zawsze opiewał prowincjonalną idyllę w jasnych farbach, wśród których czasami tylko trochę czerni spełniało rolę podpisu. Zawsze jak westchnienie intymnej radości brzmią jego słowa, gdy dotyka piórem papieru – aby opisać na przykład ten ranek w Nakskov, wiele lat później: Kiedy wyszedłem z mojego pokoju, pokojówka wisiała w oknie wejściowym i śpiewała na całego w jasnym powietrzu, a w dole w podwórzu kelnerzy – dobrzy poczciwi kelnerzy z prowincji, którzy są gotowi do usług jak najlepsi przyjaciele – podjadali coś niecoś. A dalej na polu jaśniał pełny blask słońca ponad dymiącą niziną i cała ziemia wyglądała tak, jak gdyby tęskniła za poczęciem. A lollandzkie wieże błyskały w słonecznych iskrach nad polami…”.

To tu właśnie, do tych pól buraczanych, zaczęto sprowadzać z dawnej Galicji robotników, tutaj osiedliło się gros Polaków – i ci, których tu zastała pierwsza wojna światowa, i ci, którzy pokochali ten kraj i pozostali tutaj, uważając go za swoją drugą ojczyznę.

Wśród robotników polskich – z początku sezonowych, a potem stałych – urodził się i wychował pisarz duński Hilmar Wulff. Poświęcił on polskim „najmitom” wiele serdecznych słów, wykazał dla ich losów pełny szacunek i całkowite zrozumienie. Losy ich przed pierwszą i przed drugą wojną opisał w trylogii powieściowej.

Są to dzieje konfliktów pomiędzy mieszkańcami wyspy Lolland (Duńczycy nazywają ich „lollikerami”) a polskimi przybyszami. Konflikty powoli się układają, a Polacy zaczynają odgrywać w chłopskim społeczeństwie „buraczanych wysp” pewną rolę. Pierwszy tom trylogii nosi tytuł Droga do życia, drugi Chleb żywota, a trzeci Dzień obietnicy.

Sam Hilmar Wulff odnajdywał swoją „drogę do życia” wśród szmaragdowych pól buraczanych, na szosach prowadzących do fabryk i cukrowni, w „polskich” miastach i miasteczkach, jak Maribo czy Nakskov – gdzie pomiędzy kościołem a salą obrad związków zawodowych kształtował się umysł polskich robotników. Powoli z „pomioteł” i ubogich, dziwacznych cudzoziemców wykształcił się element bardzo korzystny dla życia ekonomicznego i społecznego Danii.

„Polacy, którzy przez wiele lat byli tylko Polakami – tak kończy Hilmar Wulff swoją trylogię – stali się wolnymi mieszkańcami wyspy Lolland. Stali się Duńczykami i zapuścili głębokie korzenie w najbogatszym zakątku Danii. Stali się Duńczykami w osiedlach, w obyczajach, w mowie, ale w sercach swoich zawsze zostali Polakami. Długoletnich wysiłków potrzeba było na zdobycie całkowitego szacunku wśród współobywateli ich nowej ojczyzny. Teraz odnieśli oni najwyższe zwycięstwo, osiągnęli wielki swój cel: zostali Duńczykami. Ale w nową przyszłość zabierają z sobą wspomnienia ze starych wiosek położonych na skłonach gór”.

Odgrywają oni w tej nowej ojczyźnie rolę jako element postępowy. Gdzie indziej tak powiada Wulff:
„W domu zebrań pełniutko jest lollandzkich i polskich mężczyzn, są tu i kobiety. Z zachwytem patrzą oni na pulpit i słuchają z otwartą głową mocnych i z ziemi rodzących się słów o nowym społeczeństwie. Chciwie chłoną słowa ewangelii, której królestwo jest z tego świata”.

Niewątpliwie element polski odgrywa w państwie duńskim pewną rolę. Trzeba by obszernych studiów (zresztą już rozpoczętych), aby określić wzajemne działanie tak bardzo do siebie niepodobnych charakterów, jak polski i duński.

Pewien indywidualizm i anarchizm polski źle harmonizują z charakterem Duńczyków. Ale i osobliwa, bardzo wytarta latami kultura duńska musi działać oswajające na element półbarbarzyński „robotnika buraczanego”, przybyłego z Polski.

Jarosław Iwaszkiewicz

(Fragment książki Gniazdo łabędzi. Szkice z Danii, Iskry, Warszawa, 1962 )

IP 118-119  2022

Udostępnij artykuł:

Facebook
Twitter

Warto przeczytać

Zaplątana w pętlę czasu – „Madame Butterfly” w Kopenhadze

„Madame Butterfly” Pucciniego to jedna z najbardziej popularnych oper. Każdy teatr operowy ma ją w swym repertuarze, jeżeli nie „na stałe”, to opera ta pojawia się regularnie co kilka lat w nowej inscenizacji. W Kopenhadze oglądaliśmy ją ostatnio w roku 2011 w reżyserii duńskiego aktora i reżysera Larsa Kaalunda. Było to bardzo piękne przedstawienie, wznawiane kilka razy.