„Katia”, jedna z jego późnych oper, napisana w latach 1919-21, grywana jest obecnie stosunkowo często, jest teraz moda na Janaczka, jego muzyka jest bowiem zarówno nowoczesna, jak i tradycyjna, a opery są nie za długie i nie wymagają zbyt wiele od widza. Osobiście zawsze odczuwam swojego typu niedosyt w stosunku do oper Janaczka, które wydają mi się niezbyt dopracowane dramatycznie.
Leosz Janaczek
Tak też i „Katia”, która w zasadzie jest operą jednoosobową, należy w całości do Katii, to właściwie tylko główna bohaterka daje się nam poznać, jako kobieta uwięziona i zaplątana w społeczne i moralne konwencje panujące wokół. Wszystkie inne postacie wokół Katii, to rodzaj szybkich szkiców do bardzo niepełnych portretów. Nawet ukochany Katii, Borys, nie ma żadnej większej arii, a scena miłosna pomiędzy nimi, moment, który aż prosi się o wspaniały duet, jest tak krótka, że trudno zrozumieć, dlaczego ma ona aż tak wielkie znaczenie dla dalszego rozwoju akcji. Scena burzy, skądinąd wspaniale orkiestrowana, jest też zbyt krótka i występuje za wcześnie w stosunku do dramaturgii trzeciego aktu.
Reżyser kopenhaskiego przedstawienie (skądinąd sprowadzonego z Anglii, jest to bowiem powtórzenie premiery z festiwalu w Glydenbourne), Damiano Michieletto, próbuje wybrnąć z problemów, jakie narzuca sama opera (wiele bardzo krótkich scen o różnorodnej treści), umieszczając całą akcję na prawie ogołoconej scenie z przesuwanymi, białymi ścianami i z białą kanapą jako jedynym meblem. Dodaje do tego wiszące z góry klatki dla ptaków, początkowo nieliczne, a w miarę upływu akcji, coraz to liczniejsze. W momencie końcowej katastrofy, którym jest samobójstwo Katii, wszystkie klatki spadają z wielkim hukiem na scenę. Symbolika jest czytelna bez trudu: Katia to uwieziony w klatce ptak, chcący się wyrwać z panujących małomiasteczkowych konwencji, w inny, lepszy, czy też bardziej uczuciowo subtelny, świat. Drugim elementem własnego reżyserskiego chowu jest wprowadzona postać anioła, który pojawia się tylko razem z Katią, aż do momentu, kiedy uosobienia zła i ograniczenia, teściowa Marfa Kabanowa, wyrywa mu pióra ze skrzydeł, tak jakby anioł był wielką kurą, którą Kabanowa zamierza ugotować na rosół.
Akcja opery oparta jest na dramacie zatytułowanym „Burza” rosyjskiego pisarza Aleksandra Ostrowskiego, a libretto napisał sam Janaczek. Akcja przypomina operę Szostakowicza „Lady Mackbeth mceńskiego powiatu”, na dodatek bohaterka tej ostatniej, też ma na imię Katarzyna i też zdradza męża fajtłapę z młodym parobkiem. W przeciwieństwie do Katii z opery Janaczka, subtelnej i zagubionej, Katarzyna z opery Szostakowicza popełnia morderstwo, by pozbyć się złego teścia. Ale i tak wszystko kończy się samobójstwem, też przez utopienie. Janaczkowi daleko jest do dramatyzmu Szostakowicza, choć czasowo obie opery nie są aż tak odlegle od siebie (opera Szostakowicza jest z roku 1934), różnią się one przede wszystkim muzyką: brutalny realizm Szostakowicza daleki jest bowiem od romantycznej nuty przenikającej dzieło Janaczka.
Przedstawienie kopenhaskie robi wielkie wrażenie zarówno dzięki wyśmienicie śpiewającej Giseli Stille w roli głównej, pięknie prowadzonej orkiestrze (dyrygował Michael Boder) i dobrze dobranym głosom pozostałych postaci: Petri Lindroosa w roli Dikoja (sąsiada) i Johanne Bock w roli teściowej. Gert Henning-Jensen w roli kochanka Borysa, wydaje się być dojrzały do emerytury. Inne postacie mają bardzo małe partie, wszyscy jednak śpiewają z zaangażowaniem, na dodatek po czesku, który to język jest znany najwyżej jednej ze śpiewaczek, Oldze Syniakovej w roli Varvary, przyjaciółki Katii.
Eva Maria Jensen
(zdjęcia Camilla Winther)
IP 120-121 2023