Bernhard Lewkovitch urodził się w Kopenhadze w 1927 roku w wielodzietnej rodzinie ubogich polskich emigrantów. Jako jedyny z rodzeństwa zdobył wykształcenie, ukończył Konserwatorium w Kopenhadze na wydziale teorii, kompozycji oraz muzyki kościelnej (organy) i został kompozytorem, znanym przez wszystkich, acz osobliwie odizolowanym od środowiska. „Jest bardzo katolicki” – odpowiada Bo, młody kompozytor, gdy pytam, dlaczego tak się dzieje. Znajomy krytyk opowiada mi, jak naśmiewano się z Lewkovitcha w latach sześćdziesiątych na łamach czasopisma muzycznego „Dansk Musik Tidsskrift”, gdzie była humorystyczna rubryka Z pracowni Lewkovitcha.
Równocześnie sypały się nań dowody uznania: w latach 1962 i 1997 otrzymał dwukrotnie nagrodę imienia Carla Nielsena, w roku 1991 nagrodę wydawnictwa muzycznego Wilhelm Hansen, został laureatem nagrody imienia Sylvii Schierbeck, odnosił sukcesy na zagranicznych konkursach kompozytorskich i dzieła jego zdobywały najwyższe uznanie w „szerokim świecie”.
Pracownik instytutu do spraw promocji muzyki duńskiej, wręczając mi egzemplarz Improperii Lewkovitcha napisanych w 1961 roku, mówi z naciskiem: „To było dzieło przełomowe. Jeden z pierwszych serialnych utworów w Danii, a na pewno pierwszy, w którym śpiewacy improwizują, i w którym kompozytor posłużył się mową i deklamacją”.
Lewkovitch jest autorem wielu utworów, z których przeważającą część stanowi muzyka kościelna, to znaczy muzyka wyrosła z dawnych, najczęściej przedbarokowych tradycji, aczkolwiek odzianych w nową szatę melodyczno-harmoniczną. Spod jego pióra wyszła zaledwie garstka utworów instrumentalnych, nieliturgicznych, zresztą niemal wszystkie pochodzą z pierwszego okresu twórczości. Lewkovitch jest przede wszystkim twórcą dzieł chóralnych do tekstów łacińskich i duńskich, często pochodzenia liturgicznego. Nie są to jednak kompozycje „użytkowe” w potocznym tego słowa znaczeniu (może z wyjątkiem mszy przeznaczonej do śpiewu całej kongregacji). Od początku lat siedemdziesiątych komponuje również utwory organowe, przeznaczone do użytku liturgicznego: przygrywki lub wariacje chorałowe. Nie napisał nigdy symfonii ani żadnego dzieła kameralnego. Deklaruje się jako ktoś, kto w sposób możliwie najlepszy wykonuje to, do czego jest powołany: tworzy muzykę dla kościoła, muzykę osadzoną w wielowiekowej tradycji. Już sam ten fakt powoduje, że w kraju z nazwy protestanckim, a w praktyce ateistycznym, jego pozycja w środowisku muzycznym jest odizolowana.
Na spotkanie umawiamy się wielokrotnie. Ustalone już daty zostają zmienione, ciągle coś nie pasuje. Raz mam w słuchawce Bernharda, raz jego żonę, Ruth. „Siły już nie te” – mówi żona i podkreśla, że spotkanie jest możliwe tylko przed południem i że ma trwać nie dłużej niż godzinę. Bernhard przysyła mi materiały, wcześniejsze wywiady. Może zadowolę się tym? Ja trwam jednak przy swoim, chcę go spotkać osobiście. „Tylko proszę nie pytać o dzieciństwo Bernharda” – to znowu żona przy okazji kolejnego odwoływania spotkania – „to bardzo bolesna sprawa”. Coraz silniej przeczuwam, że mam przed sobą niełatwe zadanie.
Bernhard Lewkovitch i Eva Maria Jensen
Trochę historii
Aby polski czytelnik mógł zrozumieć, dlaczego być może Bernhard Lewkovitch nie chce mówić o swym dzieciństwie, konieczne jest krótkie wprowadzenie. Historia emigracji polskiej w Danii rozpoczyna się z końcem wieku XIX, kiedy na południowe wyspy duńskie (Lolland i Falster) sprowadzano robotników sezonowych, głównie młode kobiety, do pracy na polach buraków cukrowych. Robotnice angażowali specjalni pośrednicy, głównie Niemcy, z najuboższych regionów Polski, w większości z Galicji, a więc z zaboru austriackiego. Po zakończeniu sezonu Polacy odjeżdżali do domów. Wybuch pierwszej wojny światowej spowodował, że wielu z nich utknęło w Danii na stałe. Była to tak zwana „emigracja buraczana”. Robotnicy byli bardzo źle traktowani przez swych pracodawców, mieszkali w barakach, często zdarzały się gwałty, istniał bojkot ze strony duńskich związków zawodowych.
Trzeba dodać, że polscy wyrobnicy byli na duńskiej prowincji elementem całkowicie wyobcowanym. W większości analfabeci, bez znajomości języka, zachowujący swe ludowe stroje, byli na dodatek katolikami, którzy bardzo cierpieli z powodu braku katolickiego duszpasterstwa. W Danii katolikami byli wówczas prawie wyłącznie członkowie korpusu dyplomatycznego w Kopenhadze, tu także znajdował się jedyny kościół katolicki przy ulicy Bredgade (dzisiaj jest to katolicka katedra Danii). Widząc jednak narastający „problem polski”, władze kościelne zaczęły na wspomniane wyspy przysyłać misjonarzy. Byli to księża redemptoryści, głównie Holendrzy, którzy oczywiście nie mówili po polsku, i tylko niewielu z nich przyswoiło sobie najczęściej używane zwroty. W dodatku ich wizyty nie były zbyt częste, na możliwość zawarcia ślubu lub ochrzczenia dziecka czekało się miesiącami. Do dziś zachowało się w Danii powiedzonko „żyć po polsku”, co znaczy „na kocią łapę”, ponieważ polscy emigranci rozpoczynali pożycie przed ślubem, oczekując na następną wizytę misyjną.
Emigranci osiadli w Danii po pierwszej wojnie światowej, rozpoczęli energiczne wspinanie się po szczeblach drabiny społecznej. Ci, którzy pozostali na wsi, stopniowo dorabiali się małych gospodarstw. Budowali za własne pieniądze kościoły katolickie w tej części Danii. Powoli asymilowali się, zwłaszcza, gdy zawierali związki małżeńskie z Duńczykami. Pomału rozpływali się w społeczeństwie, kobiety przestawały nosić kolorowe chustki i chodzić na piechotę do kościoła, znikały procesje ze śpiewem, wprowadzenie maszyn rolniczych spowodowało rozproszenie się Polaków po innych częściach Danii. Parlament duński zatwierdził tak zwane „prawo polskie”, gwarantujące jednakową płacę tak dla Polaków, jak dla Duńczyków. Musiało jednak minąć wiele lat, zanim społeczności wysp Lolland i Falster wynagrodziły – aczkolwiek tylko symbolicznie – krzywdy, jakie spotykały Polaków na początku ich pobytu w tym kraju. W latach trzydziestych wystawiono pomnik na cześć polskich robotnic buraczanych na ryneczku miasta Sakskøbing. Przedstawia on dwie mocarne dziewczyny, bosonogie, w chustkach na głowie, trzymające małe motyczki, które służyły do okopywania buraków. Na tle dzisiejszych przybyszów z krajów muzułmańskich, polska emigracja, wrośnięta w duńskie społeczeństwo, jest doprawdy wzorcowa. Drugie pokolenie (a do niego należy Lewkovitch) nie zna już polskiego, trzecie nie uważa się za obcokrajowców. Dla porównania: wśród emigrantów tureckich jeszcze trzecie pokolenie mówi źle po duńsku.
Pomnik polskich robotnic buraczanych w Sakskøbing
Wokół Bredgade
Bredgade to ulica łącząca plac Kongens Nytorv z dawnymi fortyfikacjami zwanymi Kastellet i prowadząca od centrum ku północnej części miasta. Stoją tu stare pałace arystokratyczne, idąc mija się Marmorkirke z lewej i Amalienborg (pałac królewski) z prawej strony. Znajdują się tu także budynki Sądu Najwyższego, Sądu Morskiego, Muzeum Sztuk Użytkowych i dwa „obce” kościoły: cerkiew Aleksandra Newskiego ze złoconymi kopułkami i katedra katolicka św. Ansgara. Tutaj, naprzeciw katedry, mieszka Lewkovitch, na najwyższym piętrze dostojnej XIX-wiecznej kamienicy. Jest dziesiąta rano, dzień jest listopadowy i ponury, siąpi coś, co trudno jest nazwać deszczem. Na szczycie schodów wita mnie starszy pan, niewysokiego wzrostu, szczupły i rześki. Wymieniwszy obowiązkowe uwagi na temat pogody (obok jedzenia najczęstszy temat konwersacyjny w Danii), wchodzimy na „salony”. Mieszkanie jest wielkie, wysokie i jasne. Z okna widać katedrę, dziedziniec muzeum, flagę na pałacu królewskim, a nawet szczyt budynku nowej opery po drugiej stronie portu.
Katedra katolicka św. Ansgara
Pojawia się Ruth z tacą: kawa, domowe bułeczki i marmolada. Pytam Bernharda, od kiedy tutaj mieszka.
– Od ponad czterdziestu lat. I proszę sobie wyobrazić, że w tym samym budynku mieściła się moja szkoła. Budynek należy do biskupstwa, a ja u św. Ansgara śpiewałem wraz z innymi chłopcami na mszach niedzielnych, później – od 1947 do 1963 roku – byłem organistą w katedrze. Ale nie dlatego tu mieszkam. Miałem dwupokojowe, bardzo małe mieszkanie, i kiedy urodził nam się syn, Martin, zrobiło się bardzo ciasno. Któregoś dnia pojechaliśmy do Åsebakken (mały ośrodek katolicki na północ od Kopenhagi), bo chcieliśmy trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Wspomnieliśmy też coś na temat mieszkania w rozmowie z siostrą zakonną. Kilka dni później siostra zadzwoniła i powiedziała, że zna starszą panią, która bardzo chętnie zamieniłaby duże mieszkanie na Bredgade, na piątym piętrze, na takie małe, jakie my mamy. I tak się też stało!
Siedzimy przy okrągłym, stylowym stoliku, ja tyłem do okna z perspektywą na ciąg pokoi, gdzie też pewnie znajduje się kuchnia, bo w tamtej stronie zniknęła Ruth. Wbrew ostrzeżeniu pytam Bernharda o jego rodzinę. „Nic nie pamiętam z mojego dzieciństwa” – odpowiada cichym głosem, w oczach pojawiają się łzy. Mówi, że pisze swoje wspomnienia, że jak kiedyś skończy, to może mi pokaże. Naciskam jednak, w miarę łagodnie i dowiaduję się, że ojciec, Kazimierz, pochodził być może z okolic Białegostoku, a matka, Agnieszka, z okolic Krakowa. Bernhard twierdzi, że ojciec mówił po rosyjsku, a matka po polsku. „Wyrastaliśmy jako trójjęzyczni” – dodaje i tłumaczy, że miesza te słowiańskie języki. Ojciec wspominał często o Litwie; na sugestię, że może był Białorusinem, Bernhard rozkłada bezradnie ręce. Wie tyle, że matka była analfabetką, że rodzice przyjechali do Kopenhagi z Ålborga, ale nie wyklucza, że najpierw byli na Lolland-Falster. Tam mieszkał bowiem brat ojca, Franciszek.
– Ojciec był krawcem. Mieszkaliśmy w maleńkim, dwupokojowym mieszkaniu, a było nas dziewięcioro, rodzice i siedmioro dzieci. To się musiało źle skończyć. – Widząc, że nie bardzo rozumiem, co ma na myśli, uzupełnia: – Małżeństwo się rozpadło, ojciec odszedł od nas. Nie, nie pamiętam, ile miałem wtedy lat, chyba siedem. Byłem najmłodszym dzieckiem. Przez jakiś czas przebywałem w domu dziecka na południe od Kopenhagi, za Lejre. Było mi tam bardzo dobrze. Dom był prowadzony przez siostry cysterki.
Dzieciństwo Bernharda, jak się zdaje, spowija gęsta mgła. Wnioskuję, że już dawno wymazał te wszystkie, najwyraźniej bolesne dla niego wspomnienia. Na pytanie o rodzeństwo wskazuje na podłogę – nikt z nich już nie żyje. Udaje mi się jednak wydobyć z niego imiona: Adam, Bronisław, Władysław, Józefa i Wanda. Na uwagę, że chyba jednego brak, dodaje, że była jeszcze Kasia, Katarzyna, która mając dwanaście lat zginęła pod kołami samochodu: „Tu na rogu Bredgade” – dodaje wskazując kierunek.
W służbie Kościoła
O działalność jako organisty i kantora w katedrze katolickiej, nie muszę Lewkovitcha pytać. Sam zaczyna mówić na ten temat, prawie równie bolesny, jak pochodzenie. Zaczyna od skargi:
– Proszę pomyśleć, tyle lat wiernej służby Kościołowi i dzisiaj żyję z folkepension (emerytury przyznawanej osobom, które nie wypracowały sobie własnej), a właściwie z emerytury żony, która była pielęgniarką. Kiedyś, w latach sześćdziesiątych, poprosiłem o podwyżkę bardzo niskiej pensji w katedrze, to odmówiono mi, dodając: „Nie jesteś tego wart”! A było to wtedy, kiedy życie muzyczne wokół katedry kwitło, kiedy działały dwa przeze mnie założone chóry, Schola Cantorum i Schola Gregoriana, kiedy na msze przychodzili często także i protestanci, ze względu na muzykę. Kiedy to usłyszałem, na drugi dzień odszedłem. Członkowie chóru płakali. Ci, co mieli samochody, pomogli mi odwieźć moje nuty do domu. I wszyscy też zrezygnowali. Dwoje moich dzieci, Martin i Katarina, skończyło Konserwatorium i oboje pracują jako organiści. W Kościele protestanckim, który dobrze płaci i zapewnia emeryturę państwową. Trochę się dziwią różni księża i pytają: „Dlaczego nie widujemy twoich dzieci u nas”. A ja mówię, że dzieci są w swoich kościołach, protestanckich. Muszą zarabiać na życie.
Opuszczenie stanowiska kantora w katedrze, wydarzenie absolutnie tragiczne dla Bernharda, było w dużym stopniu spowodowane zmianami personalnymi na stanowisku biskupa, a częściowo – w czym Bernhard nie chce przyznać mi racji – zmianami w liturgii będącymi rezultatem II Soboru Watykańskiego. Mówiąc o beztalenciu muzycznym w Kościele dzisiejszym, o braku prawdziwej odnowy w zakresie oprawy muzycznej nabożeństw, łagodny skądinąd Bernhard, zmienia się w istną furię. Przypominam sobie, że w jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że wszystkich gitarzystów i tym podobnych niedouków grających do nabożeństw spaliłby chętnie na stosie przy akompaniamencie piosenek, jakie produkują. Bernhard podkreśla, że jego muzyka dopiero teraz zaczyna rozbrzmiewać w kościołach. Ale nie katolickich. W najstarszej katedrze duńskiej, w Roskilde, miejscu pochówku duńskich monarchów, w każdy Wielki Piątek wykonuje się jego Improperia. Wielu organistów gra jego utwory. Większość duńskich chórów amatorskich (a jest ich mrowie!) ma w repertuarze jego motety. Również chór Radia Duńskiego wykonywał jego dzieła. Nie mówiąc już o BBC. „Na tym terenie, jako twórca autentycznej, nowoczesnej muzyki kościelnej, nie mam sobie równych” – mówi Bernhard z przekonaniem, dokumentując raz jeszcze, że każdy kompleks niższości równoważony jest poczuciem swoistej wielkości na jakimś innym polu.
Po odejściu z katedry Bernhard przez wiele lat działał jako krytyk muzyczny (czyni to do dziś, recenzując płyty na łamach „Kristeligt Dagblad”). Nie zaprzestał jednak „służby”, tak bowiem określa zawód organisty. Kiedy ojciec jego oczekiwał na śmierć, prosił o umieszczenie go w katolickim szpitalu Sankt Joseph (od dawna już nieistniejącym). Bernhard odwiedzał go co wieczór. Grał też wtedy na nabożeństwie w przyległej kaplicy. Po śmierci ojca kontynuował to zajęcie – zupełnie darmowe. Po prostu musiał „służyć”, było mu to potrzebne. „Tam właśnie poznałem Ruth” – mówi i twarz rozjaśnia mu się, jakby oświetlona jakimś wewnętrznym światłem. O ile oczy jego rzucały gromy, gdy mowa była o Kościele, muzyce kościelnej, a nawet o innych kompozytorach duńskich, o tyle przy jakiejkolwiek wzmiance o żonie zmienia się w łagodnego baranka. Głos mu drży, gdy opowiada, że codziennie rano przygotowuje dla niej śniadanie (sam wstaje o piątej, bo poranki są takie piękne i ciche).
Gdy żona pojawia się w polu widzenia (a zaczyna to czynić jakby przypadkowo, ale coraz częściej – widomy znak dla mnie, że powinnam kończyć), oczy Bernharda krążą za jej postacią, jak słonecznik za słońcem. Tak jakby dopiero poznanie tej kobiety i małżeństwo z nią obdarzyły go rodziną, której, mimo licznego rodzeństwa, w pewnym sensie nigdy nie miał. Na stoliczku pod elegancką lampą stoją dwa stare zdjęcia. Na moje pytanie, z nadzieją w głosie, czy to są jego zdjęcia rodzinne, Bernhard mówi, lekko zdziwiony. „Nie, to jest rodzina Ruth”. Twierdzi, że nie posiada żadnych zdjęć rodziny. Zaprzecza, by kiedykolwiek utrzymywał stosunki ze swoim rodzeństwem. Wie, że żyje jeszcze syn z drugiego małżeństwa ojca, ale nigdy go nie spotkał. Wyraźnie chce kreować się na „self-made mana”, na kogoś, kto z samego dna wspiął się ku szczytom. Bernhard poszedł do Konserwatorium, nie umiejąc grać na fortepianie. Ale pisał tak interesujące zadania z harmonii, że przydzielono mu jedno z nielicznych stypendiów państwowych, a nauczyciele nie mogli się nadziwić, skąd on to w sobie ma.
Podejrzewam, że pochodzenie Bernharda miało tu większe znaczenie, niż on sam jest tego świadom. Gdzieś mimochodem mówi, że ojciec, który pracował w domu jako krawiec, od rana do nocy śpiewał przy pracy. Myślę, że śpiewał polskie, rosyjskie, białoruskie lub ukraińskie piosenki ludowe, i że ich brzmienie gdzieś tam zapadło w duszę chłopca. Z nielicznych badań etnologicznych przeprowadzanych w latach siedemdziesiątych wśród ostatnich żyjących reprezentantów emigracji „buraczanej”, stwierdzono, że mieli oni ogromny repertuar piosenek ludowych, „zakonserwowanych” na obczyźnie jak w formalinie. Nie jest też przypadkiem, że wśród inspiracji, jakie towarzyszyły mu w młodości, Bernhard wymienia Bartóka i Strawińskiego. Że zupełnie „nie rozumie” Carla Nielsena, a dzisiejszą duńską awangardę ma w raczej niskim poważaniu. Zapytany kiedyś w wywiadzie, co sądzi o odnowie muzyki duńskiej, powiedział, że tak, jest odnowa, bo co roku na zebraniu w związku kompozytorów dowiadujemy się, kto umarł, a kto dostał jakieś stypendium. Innych zmian, innego postępu, nie widzi.
Na zakończenie (Ruth pojawia się znowu w polu widzenia) pytam Bernharda, czy był kiedyś w Polsce. Nie, nie był. Na pytanie, czy nie chciałby tam pojechać, odpowiada najpierw, że nie stać go na to, a potem, że nie byłby w stanie. Byłoby to zbyt ciężkie przeżycie.
Żegnając się, daję Bernhardowi w podarunku zbiorek polskich kolęd, które w tłumaczeniu na język duński wydałam kilka lat temu. Przegląda zeszyt z zainteresowaniem. Zapytany, czy zna te melodie, zaprzecza.
Eva Maria Jensen
Informator Polski 52-53, 2005