W poszukiwaniu siebie samej

Wywiad z dziennikarką, byłą redaktorką ds. kultury w dzienniku Berlingske, Nathalie Ostrynski, o jej książce „De Mørke Bånd”(Ciemne powiązania)

Chciałbym zacząć od pytania o tytuł książki „De Mørke Bånd”. Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałabym, że książka należy do gatunku skandynawskiego noir, czyli gatunku w obrębie kryminału i thrillera, który powstał w latach 90. Czy możesz wyjaśnić, o jakich „ciemnych powiązaniach” piszesz?

„Ciemne powiązania to obraz odziedziczonej traumy i stłumionych emocji, które zostały przekazane mojej rodzinie od czasu jej doświadczeń podczas II wojny światowej. Ani mój dziadek, ani babcia nie mówili zbyt wiele o swoim pobycie w obozach koncentracyjnych i stalinowskim gułagu. Ojciec nie powiedział mi nic o przeszłości rodziny ani o tym, dlaczego przyjechali do Danii jako uchodźcy polityczni pod koniec lat sześćdziesiątych. Ta cisza jest także mroczną więzią. Zaakceptowałam, że to wszystko jest i będzie częścią mnie. Dziedziczysz wiele po swojej rodzinie – łącznie z mrocznymi rozdziałami historii rodziny. A dla mnie jest to coś, co mnie ciągnie i szarpie. I jest to więź, której nie można rozerwać”.

Twoja książka obraca się wokół tożsamości – dlaczego?

„Jako osoba urodzona w Danii, ale mająca polskich rodziców, przez całe życie miałam podzieloną tożsamość pomiędzy tym, co polskie i tym co duńskie, co zawsze stawiało mnie w sytuacji obserwacyjnej. Nigdy nie byłam tak naprawdę dumna ze swojego polskiego pochodzenia, ponieważ dorastałam w prowincjonalnym miasteczku we wschodniej Jutlandii, gdzie chciałam po prostu być taka, jak wszystkie inne duńskie dzieci. Kiedy próbujesz uciec od ważnej części swojego pochodzenia, tworzy to wewnętrzną falę. Moja książka jest próbą poskładania historii mojej rodziny i pogodzenia się z nią. Jednym z osobistych odkryć, których dokonałam podczas pracy nad książką, jest to, że w rodzinie mojego ojca również istniała rozdwojenie tożsamości pomiędzy tożsamością żydowską i polską”.

W psychologii pojęcie tożsamości powstaje w powiązaniu z dwiema najważniejszymi dla człowieka relacjami: relacją z samym sobą oraz relacją z innymi ludźmi, a więc także z kulturą i tradycją. Jak widzisz to w odniesieniu do swojej historii?

„Stajesz się bardzo świadomy siebie, kiedy masz podwójną tożsamość. Twój radar staje się niezwykle rejestracyjny i czuły. Rzadko opuszczasz ramiona, ponieważ stale obserwujesz, jak radzą sobie inni. Bardzo pragnęłam być częścią określonej kultury i tradycji. Bardzo zależało mi na tym, aby stać się Dunką do granic możliwości. Chciałam się zasymilować i adoptować dlatego wszystko, co duńskie. przyjąłem język duński. Ale robiłam to, wiedząc jednocześnie, że jest pewna część mnie, która nigdy nie stanie się w pełni duńska. Dla człowieka nie jest zdrowo żyć bez historii. Człowiek musi stać na jakiejś podstawie. A nie kręcić się bez wytchnienia w wodzie. Czasami pragnęłam dotknąć dna. Chciałam móc bezpiecznie postawić na nim stopy”.

Dla mnie, jako czytelnika, paradoksem jest to, że jako mała dziewczynka z jednej strony szukałaś siebie, a z drugiej próbowałaś od siebie uciec. Czy trudno było wtedy być Nathalie?

„Z pewnością znajdowanie się w takiej sytuacji sprawiało mi pewne wewnętrzne trudności w całym moim wychowaniu. Dorastałam z kochającymi rodzicami i byłam grzeczną, ciekawską uczennicą. Ale zmagałam się z „różnością” wewnętrznie i nie dzieliłam się nią z nikim. Sama doświadczyłam, że znajdowałam się z dala od innych dzieci, ponieważ byłam bardziej zajęta ich obserwowaniem niż uczestniczeniem. Musiałam zrozumieć pewne kodeksy społeczne, a także całą duńską kulturę, której w naturalny sposób nie wyniosłam z domu. Tego się musiałam nauczyć”.

Czy Twoja książka jest rodzajem „coming outu”?

„Nie wiem, czy to właściwe określenie. W każdym razie ta książka jest moją próbą uczciwego spojrzenia na historię mojej rodziny i jej wpływ na mnie. Praca nad książką była dla mnie niezmiennie mnie poruszającą i zmieniającą, a dzięki zrozumieniu nie tylko historii własnej rodziny, ale także swoich rodziców, stajesz się osobą bardziej wyrozumiałą i otwartą”.

W jaki sposób praca nad książką otworzyła ci oczy?

„Kiedy układasz puzzle własnej historii, ostateczny motyw wyraźnie powstaje przed twoimi oczami. Nawet jeśli, tak jak w moim przypadku, brakuje części elementów, bo zaginęły ona wraz z moimi dziadkami. Nagle pojawiły się rzeczy, które zrozumiałem znacznie lepiej. Na przykład milczenie i depresyjny charakter mojego ojca były czymś, z czym naprawdę walczyłam jako dziecko – aby do niego dotrzeć. Teraz wiem, skąd to się wzięło I rozumiem ten ból”.

Widzę w twojej książce pewne efekty filmowe. Najpierw kamera skupia się na zbliżeniach na małej Nathalie, potem kamera cofa się i możemy zobaczyć Twoje otoczenie, Twoją rodzinę, a później widzimy materiał nakręcony jakby dronem, który pokazuje tło historyczne, przyjęcie polsko-żydowskiej imigracji do Danii pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Dlaczego wybrałaś taką formę ?

„Ważne było dla mnie poznanie historii mojej rodziny ze wszystkich perspektyw. Chciałam za pomocą środków literackich pokazać, jak na życie wpływają wszystkie możliwe wydarzenia historyczne. Również te, w których żyli twoi dziadkowie. I jak relacje w rodzinie często wskazują na doświadczenia, którymi ludzie zostali dotknięci. Historia rodziny to złożona sprawa, której nie można ująć w jednym zdaniu. Dlatego konieczne było dla mnie kompleksowe poruszanie się dookoła niej”.

W Polsce szczegółowo opisana jest tzw. emigracja marcowa 1968 roku. Powstały książki historyczne i naukowe, opublikowano morze wspomnień osób wypędzonych z Polski, powstały filmy fabularne, dokumentalne i sztuki teatralne. Ukazała się też książka w języku polskim zawierająca wywiady z 15 osobami, które przyjechały do Danii. Książka nosi tytuł „Z Polski do Danii”. Wspomnienia emigrantów marcowych” autorstwa Bogusławy Sochańskiej, najlepszej tłumaczki literatury duńskiej na język polski. W 2014 roku otrzymała ona Duńską Nagrodę Tłumaczeń za m.in. tłumaczenie: Dzienników Hansa Christiana Andersena. Po tym trochę przydługim wstępie chcę powiedzieć, że dopiero w Twojej książce przeczytałem, jak Dania przyjęła polskich imigrantów. Czy zgadzasz się ze mną, że ani wcześniej ani później społeczeństwo duńskie nie przyjęło lepiej żadnej innej grupy imigrantów ? Że z tą konkretną grupą było najmniej problemów?

„Wahałbym się przed wydaniem takiego wyroku. Przybycie polskich Żydów do Danii było pod wieloma względami szczególne i nieporównywalne z dzisiejszym napływem uchodźców. Państwo duńskie współczuło Żydom, a gazety nalegały, aby otoczyć polskich przybyszów opieką w związku z Holokaustem i traumami, z którymi przybyli. Duńskie państwo opiekuńcze miało okres wzrostu i można było znaleźć pracę w fabrykach i innych miejscach, istniały możliwości dość szybko nauczyć się języka. Jednocześnie grupa Żydów polskich była znacznie mniejsza w porównaniu z uchodźcami i imigrantami z czasów późniejszych. W kręgu znajomych mojego ojca byli też młodzi Polacy, którzy w imię całkowitej wolności zażywali za dużo narkotyków i tracili życie. O tym też musimy pamiętać. Każdy uchodźca przychodzi ze swoją historią i walką. Nieważne, skąd pochodzi”.

Jestem bardzo ciekaw: czy nauczyłaś się wymawiać słowo „ptaszek” po polsku?

„ Ha, ha, nie, niestety jeszcze nie. Prawdopodobnie nigdy do mnie to nie przyjdzie”.

Nathalie Ostrynski, pragnę podziękować Ci, że w swojej zabieganej codzienności znalazłaś czas na wywiad dla jedynego w Danii polskojęzycznego czasopisma „Informator Polski”

Roman Śmigielski

[Nathalie Ostrynski „De Mørke Bånd”, Grønningen 1, 2024]

Fragmenty książki

Nagle dzwoni mój ojciec.

Motel Ostryński to jego pełne imię i nazwisko. Polskie nazwisko i żydowskie imię, budzące wątpliwości i których pisownia na przestrzeni lat wywołała w Danii kilka dziwacznych powikłań i nieporozumień. Kiedy znalazł się w lokalnej książce telefonicznej Jutlandii, ludzie dzwonili o każdej porze dnia i nocy i pytali, czy w motelu jest wolny pokój. Później Facebook natychmiast odrzucił jego imię, powołując się na to , że ma charakter biznesowy. Teraz musi nazywać siebie innym imieniem w mediach społecznościowych.

Jeszcze przed wojną w Ukrainie ojciec znajdował się w krytycznej sytuacji. Wyraźnie nie wierzył, że pokojowe, demokratyczne państwo może trwać wiecznie.
„Nathalie, jeśli pewnego dnia Rosjanie wejdą do Polski, stanę przed twoimi drzwiami. Jestem na to mentalnie przygotowany i gotowy. Nie mam zamiaru znowu żyć pod rosyjskim panowaniem. Nigdy więcej. Mogę obiecać Ci, że będę obserwował, co robią ci bandyci.
„Kiedy 24 lutego 2022 r. wybuchła wojna, obudziłam się wcześnie rano z lekkim kacem w posiadłości na Zelandii. Przebywałam na seminarium z pracy, a poprzedni wieczór był pełen śmiechu, optymizmu i białego wina.
Świat radykalnie się zmienił, a gdy jechałam do domu w kierunku Kopenhagi, serce biło mi mocno.
„Czy to się naprawdę dzieje? Czy naprawdę miałeś rację?” Później tego samego dnia zapytałam ojca przez telefon.
“Tak kochanie. Przewidziałem to. Nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. On to zrobił do cholery, ten bandyta.

Zaśmiałam się na myśl o niezrealizowanym planie ucieczki mojego ojca do Danii, kiedy po raz pierwszy przedstawił mi swój pomysł, jakoby Rosja marzyła o podboju większej ilości ziem. Teraz już się nie śmieję.
Wiem, że to poważne dla mojego ojca. Częstochowa położona jest w południowej części Polski. Daleko od Ukrainy, a jednak nagle psychologicznie blisko.
Na początku wojny wywoływało to u mnie dziwny niepokój. Moja logika podpowiadała, że oczywiście nie groziło mu żadne realne niebezpieczeństwo. Mimo to moje myśli błądziły tam i z powrotem.
Zaczęłam śledzić ukraińskie wiadomości na żywo, które mogłam streamować w polskich mediach. Po polsku, rozumiałam około połowy tego, co mówili poważni reporterzy i gospodarze wiadomości, i uważnie obserwowałam ich miny, gdy relacjonowali inwazję na ich kraj.
Czasami siedziałam w cichym zdumieniu ze łzami w oczach, gdy do głowy wkraczała mi podzielona historia mojej rodziny. W mojej głowie pytania urosły do rozmiarów niemożliwych do opanowania i nie mogłam ich powstrzymać. Chociaż samokrytycznie zauważyłam, że wydają się przesadzone. Wszystkie te wielkie uczucia, które ukrywałam przez wiele lat, teraz zaczęły wiele ode mnie wymagać.
Poczułam nową bezbronność, rodzaj wrażliwości, której wcześniej nie doświadczyłam. Czy Polska może pewnego dnia zostać ponownie zaatakowana od wschodu? Czy moglibyśmy znaleźć się w miejscu, w którym ucieczka mogłaby ponownie wchodzić w grę? Czy mój ojciec powinien po raz drugi w życiu opuścić ojczyznę jako uchodźca? Po inwazji telefony od ojca również zmieniły charakter. Jego głos nie był już taki sam. Teraz mówił w innej tonacji molowej.
Kiedy zdjęcia masowych grobów w Buczy obiegły świat, uderzyło mnie przemożne poczucie, że historia świata powtarza rozdział, który na europejskiej ziemi powinien już dawno się zakończyć. Choreografia i scenariusz aż za bardzo przypominały przeżycia rodziny mojego ojca podczas drugiej wojny światowej, więc napisałam o tym esej dla dziennika Berlingske, w którym pracowałam.
Zapytałam ojca, czy sobie z tym poradzi. Aby móc na to patrzeć. Że znów zakopano ciała w rowach. Przestępstwa wojenne.
„Nie, nie mogę na to patrzeć. Ale muszę. Chcę wiedzieć, co się dzieje, kto, co i kiedy robi. Historia nauczyła mnie, że to jest konieczne. To jedyna droga do przodu.”

Latem 1967 roku nastroje nagle uległy poważnej zmianie. Teraz stało się to bezpośrednim zagrożeniem dla mojego ojca i reszty rodziny Ostryńskich. 19 czerwca sekretarz generalny i przywódca Partii Komunistycznej PZPR Władysław Gomułka wygłosił przemówienie, w którym oficjalną stała się antysemicka linia partii. Trwało to kilka minut, a miało długotrwały wpływ na życie tysięcy ludzi.

To, co tego dnia wyszło z ust sekretarza generalnego, zmieniło wszystko. To właśnie to przemówienie wyrzuciło całą rodzinę mojego ojca i jego samego z białostockiej codzienności i postawiło z powrotem na starcie w Danii. To przemówienie wywołało u mnie dreszcze, gdy zobaczyłam je po raz pierwszy. Ponieważ zadecydowało to także o moim życiu.

Sekretarz generalny występuje na podium przed ponad 1500 osobami w sali kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie. Ubrany w garnitur i ciężkie okulary, swoją propagandę kieruje bezpośrednio do ludzi, do swoich „towarzyszy”. Jego dłonie ściskają oba końce mównicy, a jego wystająca górna część ciała porusza się po niej w przód i w tył, gdy mówi. Jakby potrzebował więcej fizycznego popisu. Jakby chciał podkreślić efekt własnych potępiających słów.

Izrael właśnie wygrał wojnę sześciodniową nad grupą wspieranych przez Rosję krajów arabskich, a część polskiego społeczeństwa i polskiego wojska wystąpiła otwarcie przeciwko linii partii. Okazali współczucie izraelskiemu zwycięzcy, co nie zostało dobrze przyjęte przez PZPR. Wynik wojny stał się publicznym punktem wyjścia dla kampanii antysemickiej, która od dawna była przygotowywana przez czołowe siły partii komunistycznej.

Już w latach 60. przygotowywano konkretne plany usunięcia Żydów z najwyższych stanowisk w aparacie państwowym i mediach oraz konkretne listy osób. Katalog żydowski, w którym wymieniono niechciane nazwiska. Publiczna kampania przebiegała inaczej. Partia komunikowała to jako rozgrywkę z syjonistami, którzy nie byli lojalni wobec narodu.

Próbując jednocześnie odwrócić wewnętrzny klimat polityczny w Polsce, gdzie panował coraz bardziej krytyczny stosunek do Gomułki, lider partii w swoim przemówieniu dał do zrozumienia, że polscy Żydzi stanowią „piątą kolumnę”. Innymi słowy, są wrogiem wewnętrznym, który stanowi potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa i pokoju kraju.

Jego podekscytowany głos zmienia się pomiędzy wysokim i głębokim. Podczas przemówienia odgłosy wiwatów i głośnych oklasków uchwycą także kamery telewizyjne.
„Muszę prosić o spokój i pełne skupienie się na tematach, które będą omawiane z tej mównicy” – czuje się zmuszony w pewnym momencie ponuro powiedzieć zgromadzonym.

„Jest grupa ludzi, która w tym kraju żyje i nie czuje się ani Polakami, ani Żydami” – słyszymy w jednym z jego zdań w przemówieniu i kontynuuje z oskarżeniem, że ci, którzy mają uczucia kosmopolityczne, są syjonistami:
„Nikt nie może czuć dumy z narodu, jeśli nie jest już przywiązany do narodu”.
Polska Ludowa była jedyną ojczyzną, a główne przesłanie było jednoznaczne: „Nie chcemy, aby w naszym kraju powstała piąta kolumna”.

Nagle Żydzi nie byli już mile widziani we własnym kraju. Otworzyły się śluzy dla nowej fali antysemityzmu połączonej z zastraszaniem, prześladowaniami i molestowaniem. Jednocześnie w marcu 1968 r. studenci i intelektualiści wszczęli zamieszki i protesty w Warszawie i innych polskich miastach, chcąc wyrazić swoje niezadowolenie z sekretarza generalnego i reżimu.

8 kwietnia 1968 r. Biuro Polityczne KC PZPR podjęło decyzję o odwołaniu ze składu rządu kilku ministrów i wiceministrów. Przygotowano instrukcje dla Polaków pochodzenia żydowskiego chcących opuścić kraj. Podano także szczegółowe instrukcje wyjaśniające, jak odróżnić Żydów od Polaków.

Celem politycznym partii było stworzenie iluzji, że syjoniści dobrowolnie opuścili kraj. Co w zawsze stosownej propagandzie miałoby potwierdzać utrwalony przez I sekretarza wizerunek nielojalnej „piątej kolumny” działającej przeciwko państwu polskiemu i partii robotniczej.

Żydów nie wypędzano fizycznie. Nie deportowano w kajdankach. Nie byli stłoczeni w bydlęcych wagonach, jak miało to miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej. To był inny rodzaj scenariusza. Miało to podłoże finansowe i psychiczne. Uderzenie zostało dopracowane w szczegółach.

Tylko od mojego ojca słyszałam o skibecie (statku). Opisują to tylko jego słowa. Ucieczka przed komunistycznym antysemityzmem, przyjęcie ze strony państwa duńskiego i przyjazd do Danii. To mały rozdział w historii świata, o którym nie uczyłam się w szkole.

Podczas gdy mój ojciec posmakował dużego kęsa wolnego życia młodzieżowego w Izraelu, Dania oświadczyła, że przyjmie dużą grupę polskich Żydów jako uchodźców politycznych. Mój dziadek, babcia i wujek przybyli do Danii w październiku 1969 roku. Całą trójkę natychmiast przewieziono na statek dla uchodźców St. Lawrence, który cumował przy nabrzeżu w porcie w Kopenhadze. Statek hotelowy, który pierwotnie służył turystom, z salami kolumnowymi, dużymi, szerokimi klatkami schodowymi prowadzącymi łącznie na trzy pokłady i 460 łóżkami w kabinach szerokich na dwa metry i długich na sześć metrów.

Tutaj leżało nieruchomo mnóstwo istnień ludzkich, a w ich wnętrzach znajdowało się wiele losów, smutku, niepokoju i niepewności. Nadal trudno mi zrozumieć, jak komunizm mógł w tak politycznie cyniczny sposób zwrócić się przeciwko tym, którzy ponieśli największe straty ludzkie podczas II wojny światowej. Przez lata opowiadałam ludziom o tym szczególnym zakątku zarówno polskiej historii, jak i historii duńskiej imigracji. Większość zareagowała tym samym zdziwieniem. Po pierwsze dlatego, że nie mieli wiedzy o tej części życia polskich Żydów. Po drugie, ponieważ podobnie jak ja nie rozumieją, dlaczego komuniści tak szybko po wojnie i Hitler wyrzucili Żydów. Jak to się mogło stać? Jak można było dokonać takiego wyboru z politycznego punktu widzenia?

Pewnego jesiennego dnia jadę rowerem do Biblioteki Królewskiej, aby przeczytać artykuły z czasów, gdy moja rodzina przybyła do Danii. Chcę zrozumieć czasy, w których przyjechali i spojrzenie, jakie rzuciła im duńska publiczność po przybyciu na miejsce.
Jak byli postrzegani? Co gazety napisały o uchodźcach, którzy przybyli z komunizmu do ówczesnej duńskiej teraźniejszości z marzeniami o wolności i rewolucjach?
Chcę znaleźć słowa inne niż słowa mojego ojca.

Wśród bardziej typowych dla epoki wiadomości o długości minispódniczki, młodzieńczym buncie wśród księży, reklamach papierosów i magnetofonów, w ówczesnym wizerunkach duńskich mediów pojawiały się także historie o polskich Żydach, którzy z powodu prześladowań musieli opuścić swoją ojczyznę.

Zacznę od dziennika Aktuellt, który 23 grudnia 1968 roku pod tytułem „14 000 Żydów chce wyjechać” zamieścił informację o tym, jak polscy Żydzi stracili swoje stanowiska w czasie, jak to określiła gazeta, „czystek” w partii, rządzie , na uczelniach, w administracji państwowej, przemyśle, sztuce i wielu innych dziedzinach.

„Władze twierdziły, że demonstracje zostały sprowokowane przez „stalinistów, rewizjonistów i syjonistów”, którzy próbowali obalić kierownictwo partii pod przewodnictwem Władysława” – czytamy.

Reporter tego dziennika był na pokładzie St. Lawrence’a, aby zwiedzić małe kabiny statku i rozmawiać z niektórymi z pierwszych nowych uchodźców. Nie chcieli jechać do Izraela, ponieważ twierdzili, że jako komuniści podczas wojny sześciodniowej stanęli po stronie Arabów.

W kabinach było mało miejsca. Młodzi ludzie grali w rzutki na korytarzach i poza tym przebywali w kafeterii statku.
Anonimowy Polak powiedział – cytuję:
„Nie ma osoby, która sama nie próbowała być uchodźcą, a która potrafi sobie wyobrazić, jak to jest zostać wykorzenionym i musieć rozpoczynać nowe życie w kraju, którego się nie zna i to w języku, którego bardzo trudno się nauczyć. ”

Próbuję dopasować mojego ojca do tego opisu. Jak samotny musiał się czuć wyjeżdżając z Polski.

W 1969 r. liczba uchodźców do Danii stale rosła, z miesiąca na miesiąc, i 15 listopada tego roku przyszła kolej na B.T., aby napisać o życiu na pokładzie St. Lawrence. Reportaż prowadzony był w współczującym stylu i zwracał uwagę na opis statku jako przygnębiającego miejsca, gdzie żyją Polacy, którzy nie za bardzo wychodzili na zewnątrz i potrzebowali odpoczynku po ucieczce w oczekiwaniu na codzienny meldunek z Policji dla Cudzoziemców.
Mówił on o uchodźcach, których sprawa została skierowana do Ministra Sprawiedliwości w celu ostatecznego zatwierdzenia azylu. Oznaczało to pożegnanie się ze statkiem i lepsze warunki w pokoju hotelowym. Kolejny meldunek mówił o nowo przybyłych. Nazwiska i miasta, które często pojawiały się razem ze statusem: „Były obywatel Polski, obecnie bezpaństwowiec”.

Czytałam o tym, że podawano jeden posiłek. Śniadanie. O resztę uchodźcy musieli zadbać sami, robiąc zakupy lub kupując posiłek we wspólnej restauracji. Opłacano im zakwaterowanie, otrzymywali 15 koron dziennie na wyżywienie i 9 koron kieszonkowego. Dodatkowo każdy z nich otrzymał kartę tramwajową, dzięki której mógł poruszać się po mieście do różnych urzędów i organizacji pomocowych. Ich bagaże piętrzyły się w holu statku, a na korytarzach mieszkańcy rozmawiali ze sobą lub grali w karty w pokojach.
Podczas gdy duńska policja badała ich sytuację, musieli pozostać na statku przez co najmniej 14 dni.

Znalazłam artykuł B.T., w którym opisano, że angielskie czasopismo nazwało napływ uchodźców „nowym Exodusem”.

Gazeta Information opisała całą sprawę pod hasłem „Polscy Żydzi ofiarami komunistycznego makkartyzmu” i przytoczyła „czarny humor”, który przechodził z ust do ust na hotelowym statku: „Polski student pyta profesora: Czy słowo syjonista pisze się przez i czy y? Można to zapisać na dwa sposoby, odpowiada profesor, ale łatwiej jest napisać żyd”.

Wracam rowerem do domu z biblioteki. W domu znajduję w komputerze kolejne świadectwo z tamtego czasu. Jest to film SKIBET z 1970 roku. Urodzony w Polsce reżyser Marian Marzyński sam uciekł z Polski i zatrzymał się na hotelowym statku. Jego film to opowieść o losach różnych ludzi na pokładzie, w tym jego własna historia. Najpierw, w wieku pięciu lat, został przemycony z getta warszawskiego. Potem, już jako dorosły, ponownie przemycił się wraz z rodziną z Polski, bo nie chciał, żeby jego syn dorastał w komunistycznym kłamstwie.

Oglądam film i obserwuję, jak kamera Mariana Marzyńskiego przesuwa się po małych, ponumerowanych kajutach, w każdej z których znajdowała się mała umywalka.
W pomieszczeniach ogólnodostępnych znajdowała się tablica ogłoszeń z notatkami. O zapisach do przedszkola, ofertach na pokaz filmów i kartki od Duńczyków, którzy chcieli pomóc polskim uchodźcom w zapewnieniu im mieszkań, koncertów i kolacji we własnych domach.

Jego głos w filmie opowiada o żydowskich intelektualistach i o żydowskim proletariacie, o psychologicznych kosztach pozostawienia wszystkiego w swoim domu i o tym, jak poważna była decyzja o ucieczce.
Pewnego dnia przyjechał z wizytą książę Henryk i został oprowadzony po statku, innego dnia rozdawano używane płaszcze zimowe. „Polski ból, czy Duńczycy go zrozumieją?” – pyta retorycznie Marian Marzyński w trakcie swej opowieści.
Pytanie to brzmi dla mnie jak jęk i skarga.

Czytam kolejny bezpośredni apel do Duńczyków o przyjęcie nowych polskich rodaków. Apel ukazał się w Morsø Folkeblad w poniedziałek 6 kwietnia 1970 r. W analizie podpisanej ahs. zarysowano powody, dla których polscy Żydzi osiedlali się w Danii. Na liście powodów znalazły się pomoc Duńczyków dla Żydów w czasie okupacji, duński system socjalny, przystępna cenowo podróż do Danii i podobny klimat.

„Władze duńskie starały się im pomóc jak najlepiej, gdyż niemal od chwili, gdy postawili stopę na duńskiej ziemi, przyznano im status Duńczyków” – czytamy.

Na koniec autor skierował bezpośredni apel do czytelników i samych Polaków:
„Nasi nowi rodacy nie potrzebują litości, ale bycia zaakceptowanymi jako Duńczycy z takimi samymi prawami i obowiązkami, jak my. To, czy uda im się stworzyć dobrą i ludzką egzystencję, zależy oczywiście w dużej mierze od ich zdolności adaptacyjnych, ale także od naszego nastawienia. Nie możemy  zawieść tego zaufania, jakie z góry pokładali w Danii i duńskim społeczeństwie”.

Na półce w domu mieliśmy też polskie ABC – Elementarz. Otrzymaliśmy go w prezencie. Od czasu do czasu mama podnosiła książkę, żeby cierpliwie ćwiczyć ze mną zdania i słowa.

“Lalka, lampa, lustro.”
“Dukke, lampe, spejl.”
“Okulary, lisy, sowy.”
“Briller, ræve, ugler.”
“Kto to? To Ala i Ola. Ala stoi i Ola stoi.”
“Hvem er det? Det er Ala og Ola. Ala står, og Ola står.”

Posłusznie i bez większych emocji wypowiedziałam te słowa na głos, podczas gdy moje usta z trudem naśladowały perfekcyjny obrót języka mojej mamy i wymowę najtrudniejszych kombinacji spółgłosek. Jako dziecko język polski często odczuwałam jako okropne swędzenie. Wszystkie te osobliwe akcenty i sękate konstrukcje spółgłoskowe mówiły mi tylko jedno: polski to bezużyteczny język. Jakaś brzydka, słowna wysypka, która działała na mnie żrąco. Której nie mogłam się pozbyć.
Byłam strasznie nieśmiała i powściągliwa w posługiwaniu się językiem polskim, mimo oczywistych zalet znajomości tego języka. Od czasu do czasu gościliśmy w domu mówiących po polsku gości, albo z rodziny mojego ojca, albo z rodziny mojej matki, albo z ich wspólnych znajomych. Ale w tych chwilach nie byłam zbytnim zwolennikiem rozmawiania z nimi po polsku.
Przewróciłam oczami, gdy mama poprosiła mnie, żebym przez telefon powiedziała kilka słów po polsku mojej babci i dziadkowi. Utknęłam po pierwszym „cześć”.
Ukrywałam się za krótkimi, odtrącającymi zdaniami, mimo że doskonale rozumiałam, co wszyscy mówili. Słuchałam mojego ojca, mojej matki, mojej babci i wszystkich innych, podczas gdy narastał we mnie mój własny dziwny i niemożliwy do opanowania bunt.
Mój uwaga była skierowana wyłącznie na duński. To był język, który chciałam oswoić i opanować do perfekcji. Bez błędów.
W każdy czwartek czekałam niecierpliwie na poboczu drogi, kiedy w naszej okolicy parkował miejski autobus z książkami. Często wracałam do domu z ogromnym stosem książek i komiksów i czytałam to wszystko w szybkim tempie w swoim pokoju.
Kiedy skończyłem dziewięć lat, pewnego dnia powiedziałem to na głos rodzicom. Następnie powtarzałem to zdanie w różnych odmianach przed nimi i przed innymi. Spokojnie zapytali mnie, dlaczego tak się waham, czy mówić po polsku. Sama pamiętam moją bardzo bezpośrednią odpowiedź jako odkupieńczą.
„Matko i ojcze, jesteśmy Duńczykami. Mieszkamy w Danii. Mówi się tu wyłącznie po duńsku. Ja też tego chcę. Możecie do mnie mówić po polsku. Naprawdę możecie, ale odtąd będę wam odpowiadać tylko po duńsku”.
Moje upublicznienie tego stanowiska oznaczało, że tak się stało. To była moja zwycięska rewolucja, moja całkowita asymilacja. Ostatecznie była to także dla mnie ochrona przed polskim.
Trzymałam się języka duńskiego, podczas gdy język polski został zburzony, zdanie po zdaniu.
Nigdy więcej “Kto to? To Ala i Ola. Ala stoi i Ola stoi.”

Mam na imię Nathalie. Imię wybrali moi rodzice, ponieważ miało globalny oddźwięk. Można go było używać na całym świecie, takie było ich optymistyczne rozumowanie.

Ale mieszkałam wtedy w małym mieście na Jutlandii, gdzie ludzie rzadko się przemieszczali. Tutaj widok na pola był ograniczony, a ja nie słyszałam podstawowego tonu, którym rozmawiali mieszkańcy. Hadsten było miejscem, w którym w latach 80. i 90. nie można było daleko zajść bawiąc się w obywateli świata. Moje brązowe oczy, ciemne włosy oraz imię, które w niczym nie przypominało imion, które w tej okolicy miały inne dziewczyny, były zdewaluowaną walutą. Nie mogłam jej do niczego użyć. Moje proste argumenty były takie, że lepiej mieć na imię Mette, mieć niebieskie oczy i płaskie włosy, w kolorze pasztetówki, grać w piłkę ręczną, mieszkać w domku jednorodzinnym z maszyną Sodastream na kuchennym stole i z piosenkami Kima Larsena na kasecie.

Czasami miałam niemal obsesję na punkcie tego, że mogę nazywać się inaczej i jeść duńskie jedzenie.
Bardzo lubiłam przychodzić do mojej koleżanki z klasy, gdzie jedliśmy makrelę z majonezem czy wieprzowe salami z remouladą lub prażoną cebulę na żytnim chlebie.
Spędzałam godziny u przyjaciółki z sąsiedztwa, skąd wymykałyśmy się, żeby zjeść roladę malinową i ciasto pod nazwą cytrynowy księżyc, które jej ojciec zawsze miał w kuchennej szafce.

Dla moich znajomych było to po prostu jedzenie, a dla mnie to była atrakcja, bo było duńskie. W domu moja mama miała klasyczne płyty Mozarta, w lodówce były ogórki kiszone w słoiku, a na obiad zupa.
Z zapałem odnotowywałam wszystkie szczegóły duńskich domów, do których wchodziłam. Od najmłodszych lat byłam antropologiem-samoukiem, który uważnie studiował Duńczyków i ich życie.

Jak wyglądały lampy? Jak Duńczycy nakryli do stołu? Czym było hygge i jak objawiało się konkretnie? Jakie były rytuały? Jakie słowa zostały użyte do czego? Jaki był ton?
Chciałam to wszystko zrozumieć i wszystko zobaczyć.

Rok po roku, mentalną pracą detektywistyczną, skutecznie odpychałam to, co polskie. Moje usta chciały wyrażać się solidnie po duńsku.

Æ, ø og å, dziękuję.
Frikadeller, leverpostej og røde pølser, dziękuję.

Udostępnij artykuł:

Facebook
Twitter

Warto przeczytać

Podróże Madame Curie

Jakub Müller na łamach swojej blisko 800-stronicowej książki „Podróże Madame Curie”, której napisanie zajęło mu 5 lat, zaprasza czytelników w fascynujące podróże z naszą noblistką do 15 krajów na czterech kontynentach. W podróże koleją, statkami i samochodami, motorem, wielbłądem, dorożką, kolejką linową i wojskową motorówką. Według autora Maria Curie-Skłodowska odbyła co najmniej 69 podróży, pokonała ponad 140 tysięcy kilometrów. Dotyczy to tylko udokumentowanych podróży, całkiem możliwe, że było ich więcej…

Szczeciński finał „The Tall Ships Races 2024”

Tegoroczne międzynarodowe regaty „The Tall Ships Races 2024” wystartowały 27 czerwca z litewskiej Kłajpedy. Jednostki ścigały się przez 5 tygodni na trasie Kłajpeda – Helsinki – Tallinn – Turku – Mariehamn – Szczecin. Finał regat odbył się w Szczecinie w dniach 2-5 sierpnia po 7 latach przerwy i ponownie tam powrócił. Wzięło w nim udział blisko 70 żaglowców i jachtów oraz półtora tysiąca żeglarzy z 15 krajów świata. Wśród nich były m.in.: ekwadorski „Guayas”, niemiecki „Roald Amundsen”, polskie: „Dar Młodzieży”, „Fryderyk Chopin”, „Dar Szczecina” czy litewska „Lietuva”. Tak więc Szczecin stał się już po raz czwarty stolicą polskiego żeglarstwa i ponownie stać się portem finałowym międzynarodowych regat „The Tall Ships Races”.

Nowy Ambasador RP w Królestwie Danii

24 lipca 2024 r. sejmowa komisja Spraw Zagranicznych zaopiniowała pozytywnie kandydaturę Ewy Dębskiej na Ambasadora Nadzwyczajnego i Pełnomocnego Rzeczypospolitej Polskiej w Królestwie Danii.