Wróg ludu

Adam Bielnicki, nestor Polonii duńskiej, ur. w grudniu 1931 r., jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiował historię. W 1961 r. „wybrawszy wolność”, zamieszkał się w Danii. Pracował w Skandynawskich Liniach Lotniczych (SAS) jako tłumacz. W chwilach wolnych pisywał felietony dla polskiej prasy emigracyjnej, np. dla wychodzących w Londynie „Tygodnia Polskiego”, „Orła Białego” oraz dla Radia Wolna Europa. Nie uchylał się też od wygłaszania prelekcji w polonijnych środowiskach Danii. Od początku istnienia „Informatora Polskiego” tj. od 32 lat, jest stałym współpracownikiem redakcji, autorem wielu artykułów historycznych i popularnych, aktualnych felietonów z cyklu „Szarganie poprawności”. Wielu czytelników od tych właśnie felietonów rozpoczynała lekturę „Informatora Polskiego”. Poniżej zamieszczamy jego własne przeżycia z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego stulecia.

Dociskanie śruby docierało na Śląsk na tyle wolno, że maturzyści rocznika 1950, do których też się poniekąd zaliczam, pobierali naukę w niemal zupełnie przedwojennym systemie nauczania. Niemniej fala zła od końca roku 1948 zaczęła i do nas docierać. Oczywiście, młodych łudzi w mniejszym stopniu dotykały narastające trudności ekonomiczne, rugi personalne czy polowania na resztki podziemia i PSL-owskiej opozycji. Może nawet nie tyle dotkliwe, co irytujące były natomiast coraz natrętniejsze zmiany w dziedzinie nazywanej odtąd nadbudową. Program nauczania pozostawał jeszcze ten sam, ale coraz większy nacisk kładziono na obowiązek uczestniczenia w niezliczonych „masówkach” „prasówkach”, akademiach i zebraniach wypełnionych wszechobecną, tyleż nachalną, co bzdurną propagandą. Zaś jesienią 1948 pojawił się w szkole radiowęzeł. Z rozwieszonych po klasach i korytarzach głośników natrętnie płynęła mieszanka infantylnej propagandy urozmaicana chóralnym, chropowatym zawodzeniem zwanym „pieśniami masowymi”.

Przekonany, że z głupotą, kłamstwem i brzydotą godzić się nie można, postanowiłem stanąć do jednoosobowej walki z propagandowym smokiem. Nie mając dostępu do zamkniętego w sekretariacie wzmacniacza, zabrałem się do zrywania co dostępniejszych głośników. Udało się dobrać do dwóch pierwszych z brzegu, ale gorzej było z trzymaniem języka za zębami, co z naszpikowanej szpiclami klasy zaprowadziło mnie (10 grudnia 1948) do piwnic kozielskiej Bezpieki przy Piastowskiej 19, z popularnym wówczas oskarżeniem o sabotaż, wrogą działalność i cały szereg temu podobnych niegodziwości. Mogła z tego wyniknąć wcale długa znajomość z czerwonym systemem więziennym, aliści uratowała mnie nadgorliwość donosicieli (dziś zwaliby się TW), głównie Tadka Przepiórki, którzy oprócz prawdziwych doniesień o mych wyczynach zbyt gorliwie zrelacjonowali fantazyjne opowiadania o „klasowo” wrogich epizodach z dziejów moich i mej rodziny. Jakiś bardziej rozgarnięty ubek zorientował się, że moje opowiadania o dworze na Litwie, ucztach w ruinach zamkowych i polowaniach dziwnie przypominają uwspółcześnioną wersję „Ostatniego zajazdu na Litwie” i dał się przekonać, że ma do czynienia z twórczością Adama M. Nie zaś Adama B. Szkoda, że mi wówczas nie przyszło do głowy, by dodać epizod z mrówkami i Telimeną, ale z racji na wiek, nikt by mi zapewne nie uwierzył… Nieco trudniej przyszło mi przekonać śledczego, że pracowicie zrelacjonowane przez TW moje historie o przygodach przemytniczych są dopasowaną do powojennych realiów wersją Kochanka wielkiej niedźwiedzicy Sergiusza Piaseckiego. Ostatecznie jednak, po dwóch tygodniach śledztw i przesłuchań, zrezygnowany ubowiec machnął ręką, wypracowania szpiclów schował do odpowiedniej „teczki” (w tamtym urzędzie nic nie szło do kosza…), a niefortunnego naśladowcę Wieszcza przekazał zwykłej Milicji z oskarżeniem o dokonanie kradzieży. Sprawa zakończyła się symboliczną karą, jako że fala prawdziwego terroru jeszcze do Koźla nie dotarła, ale poradzono mi przyjaźnie, bym się z miasta na jakiś czas usunął. Dziesiątą klasę kończyłem zatem w Drugim Liceum męskim w Zabrzu, gdzie kozielskie przygotowanie pozwoliło mi błyszczeć przymiotami prymusa, do tego stopnia, że po raz pierwszy nawet ocenę ze sprawowania miałem „dobre”.

Wakacje roku 1949 to także moja pierwsza regularna praca. Znajomi wiedzący o moich zainteresowaniach polityką i szerokim światem polecili mnie redaktorom Ziębie i Rakoczemu z katowickiego „Dziennika Zachodniego” i przez dwa wakacyjne miesiące byłem praktykantem w redakcji dodatku „Dziennika” pt. Sport i Wczasy. Dodajmy od razu, że bez specjalnego sukcesu. Sportowe dzielenie włosa na czworo w formie rozważań co by było, gdyby Nowak nie był „na spalonym” lub którą nogą wstał wczoraj z łóżka bramkarz Arsenalu, nigdy nie wydawało mi się wiele ważniejsze niż ilość zeszłorocznego śniegu na stadionie w Radzionkowie. Kariery dziennikarza sportowego zatem nie zrobiłem, zwłaszcza że zbliżał się koniec wakacji, a co ważniejsze, nadciągała epoka stalinowskiego zaćmienia słońca i zawód dziennikarza stał się jedną z jej pierwszych ofiar.

Niedogodności codziennych dojazdów (wstawanie o 4. rano) i przywiązanie do starej szkoły sprawiły, że jesienią 1949 powróciłem do Koźla, by tu kończyć klasę 11. i stawać do matury. Nie był to krok zbyt rozważny, bo aczkolwiek potrafiłem trzymać się w bezpiecznej odległości od bełkotliwych głośników, to nieco trudniej przychodziło mi trzymanie języka za zębami, choć przecież można było stawiać przysłowiowe dolary przeciw orzechom, że ani UB, ani jego donosiciele (których tożsamości wtedy jeszcze nie znałem) na pierwszej, nieudanej próbie dopadnięcia wroga klasowego nie poprzestaną. Sympatii u koleżków, których „ukąsił Hegel” lub zorientowali się, gdzie można zrobić łatwą karierę, na pewno nie przysparzały mi zjadliwe komentarze do lizusowskich hołdów wobec władzy, z jakimi na wyprzódki zgłaszali się co gorliwsi aktywiści ZMR Wspomnijmy tu propozycję Leszka Szyszkowskiego, by szkołę nazwać imieniem Koniewa, żądanie Ryśka Drożdża, by przymiotnik „socjalistyczny” pisać z dużej litery czy zwroty Wieśka Dereja, który prawił koleżankom komplementy, że są… „piękne jak kobiety radzieckie”. A pamiętać trzeba, że na koniec roku 1949 przypadło apogeum sowieckiej histerii związanej z 70. urodzinami niejakiego Józefa Dżugaszwili, który pod pseudonimem Stalin szalał na obszarze jednej szóstej globu. Nie będę przytaczał żadnej z mych złośliwostek, przycinków i komentarzy, ale klnę się na wszystkie teczki świata, że było ich multum, a ich zjadliwość wprost proporcjonalna do bezmiaru serwilizmu i lizusostwa, jaki zalał krainy między Łabą i Władywostokiem. Skoro zatem klasowej czarnej owcy nie udało się zamknąć ust, nasi komsomolcy i ich ubowscy mocodawcy postanowili viribus unitis zamknąć całego wroga, i to zamknąć tym razem na dobre, choć Bogiem a prawdą – to wiele dobrego trudno się było w tym przedstawieniu dopatrzeć.

Areszt śledczy w Koźlu

I tym to sposobem 15 lutego 1950, tuż przed studniówką, przyszło mi zamieszkać w niezbyt sympatycznym gmachu kozielskiego więzienia, położonym nb. kilkaset metrów od rodzinnego domu. Co, w porównaniu na przykład ze zsyłką na Syberię, bynajmniej nie kwalifikuje autora do statusu „męczennika za sprawę”. By zaś sprawę nieco dokładniej, sine ira et studio przedstawić, oddajmy głos aktowi oskarżenia, który przemówi do nas niepowtarzalnym językiem „ludowego oficera śledczego”..

Akt Oskarżenia
Uzasadnienie
Podejrzany Bielnicki Adam jako uczeń XI-tej klasy gimnazjum ogólnokształcącego w Koźlu a zarazem jako syn przedwojennego bogacza wiejskiego jest wrogo ustosunkowany do Polski Ludowej o czym świadczy fakt, że na terenie gimnazjum w Koźlu wśród młodzieży pochwalał publicznie faszyzm niemiecki i rozpowszechniał fałszywe wiadomości oraz poniżające i obelżywie wyrażał się o Marszałku Rokosowskim. Ponadto podejrzany Bielnicki Adam, jak stwierdzają świadkowie słuchał zawsze radia londyńskiego i te wszystkie wrogie wypowiedzi skierowane bezpośrednio p-ko Polsce Ludowej powtarzał w szkole i siał ferment i niezadowolenie oraz do szkoły przynosił z sobą gazety w języku angielskim i wychwalał ustruj państw zachodnich. W jesieni i948r Bielnicki Adam upojony wiadomościami radia londyńskiego, publicznie wśród uczni w gimnazjum w Koźlu zbudował domek z papieru i kiedy po dmuchnięciu przez niego rozleciał się oświadczył, że Związek Radziecki jest kolosem, ale podobnie jak i to się rozsypało po dmuchnięciu tak samo i Związek Radziecki musi się rozlecieć.

Nawet średnio rozgarnięty ubowiec musiał pojąć, że przytoczony dotąd rejestr moich reakcyjnych niegodziwości, acz mógł do łez doprowadzić prawowiernego postępowca, to niezupełnie nadawał się do prezentacji na przygotowywanym procesie pokazowym. By oskarżonego w oczach normalnych ludzi wystarczająco zohydzić, należało mu przypisać inne, niż brak miłości do Sowietów, intencje. Na taką ewentualność istniały centralnie przygotowane instrukcje, niczym średniowieczny „młot na czarownice”, przystosowane do zmieniającej się sytuacji politycznej. U początku lat pięćdziesiątych trwała przymusowa kolektywizacja, zatem nazwanie oskarżonego „synem bogacza wiejskiego” obowiązywało jak Amen w pacierzu. Nie było jeszcze Radia Wolna Europa, więc ograniczono się do zarzutu słuchania BBC. Nie wymyślono jeszcze „niemieckich rewizjonistów”, stąd brak ich na złowrogiej liście. Pozostawał uniwersalny, wymyślony ponoć w samej Moskwie i skuteczny bodaj po dzień dzisiejszy, zarzut antysemityzmu. Wprawdzie później, na czas jakiś, zastąpiło go oskarżenie o „syjonizm”, ale to temat na inne opowiadanie, A oto, jak w swej osobliwej polszczyźnie prawowierny śledczy przedstawił zdemaskowanego wroga ludu:

W tym samym czasie i miejscu publicznie pochwalał faszyzm wyrażając się, do zebranych wokół siebie uczni że niemcy dobrze zrobili iż wymordowali żydów. Świadczy to wybitnie o wrogiej postawie podejrzanego oraz o tym, że nie docenia walki o pokój ma całym świecie, lecz przeciwnie jako uczeń przystępujący do egzaminu dojrzałości, świadom swych czynów pochwalał faszyzm..

Wymieniona w tekście „walka o pokój” to jeszcze jeden serwitut ideologiczny, pseudopacyfistyczny bełkot obowiązujący każdego propagandystę w latach 50. Odfajkowawszy zatem obowiązkowe pensum, nasz autor wrócił do realiów. Oddajmy mu głos ponownie.

W miesiącu styczniu 1950r w dalszym ciągu na terenie szkolnym rozpowszechniał fałszywe wiadomości, twierdząc z całą stanowczością, że Związek Radziecki nie jest przyjcielem Polski dowodem czego może być to, iż zagarnął nam ziemie wschodnie słusznie należące się Polsce a Polska musi wykonywać wszystkie polecenia Związku Radzieckiego. W tym samym czasie i miejscu rozpowszechniał nadal fałszywe wiadomości, mówiąc, że w państwach zachodnich jak Ameryka i Anglia jest prawdziwa wolność a nie taka jak w Polsce jest, gdzie za prawdę jest się karany W dniu 1-go lutego 1950r podejrzany Bielnicki Adam w czasie lekcji w gimnazjum w Koźlu wyrażał się poniżająco o Marszałku Rokosowski w ten sposób, że w Warszawie rzekomo na jednej z ulic został zamknięty ruch, gdyż pierwszy robotnik Warszawy uczy się jeździć na rowerze i poznawać na zegarku. Wypowiedź powyższa jaskrawo tyczyła się Marszałka Rakowskiego, gdyż bezpośrednio po tych wypowiedziach wyraził sie, że mamy nowego „Gauleitera” i jest nim pierwszy robotnik Warszawy Konstantin porównując ponadto Marszałka Rokowskiego do Konstantyna Wielkiego, w ten sposób, że oświadczył do zebranych ,że dawniej Car do Polski wysłał namiestnika swego a obecnie został Rokosowski wysłany do Polski po to ażeby rządził Polską.

Do dziś nie jestem pewien, który z zarzucających na mnie sieci szpiclów dał powyższy popis nieuctwa mieszając rzymskiego cesarza z Konstantym Romanowem, ale przypuszczam, że było to raczej dzieło nierozgarniętego ubowca, który, jak widać z cytowanego tekstu, nie potrafił nawet poprawnie napisać nazwiska swego nowego wodza, „mianowanego Polakiem” – Konstantina Rokossowskiego.

No, ale nie wymagajmy zbyt wiele od „ludowych oficerów”!

Wydaje się, że ten ostatni fragment aktu oskarżenia stanowi jego punkt centralny. Był to główny kamień obrazy, crimen laese maiestatis będący też bez pośrednią przyczyną aresztowania groźnego wroga. Zwróćmy uwagę na daty: pierwszego lutego „się wyrażał”, a 15. już siedział. Natomiast akapit końcowy owego elaboratu to już tylko powtórzenia i zaklęcia obowiązkowe we wszystkich ówczesnych tekstach politycznych.

Zachowanie się podejrzanego pod względem politycznym świadczy o wybitnie wrogim nastawieniu do Polski Ludowej a oczywistym jest, że takie rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i pochwalanie faszyzmu budziły niepokój wśród ludności oraz przez używanie obelżywych wyrażeń w stosunku do Marszałka Rokowskiego obniżyły jego naczelną powagę a tym samym przez pochwalanie faszyzmu wyrządził istotną szkodę interesom Państwa Polskiego. Dodać należy, że podejrzany Bielnicki Adam jako uczeń gimnazjum w Koźlu w 1948r skradł z gimnazjum do którego uczęszczał oraz z lokalu przyjaźni Polsko-Radzieckiej głośniki radiowe w celu przywłaszczenia za co został przez Sąd Grodzki w Koźlu skazany za powyższe przestępstwo na 6 mieś. Aresztu w zawieszeniu na 3 lata. Bielnicki Adam przesłuchany w charakterze podejrzanego nie przyznał się do winy i gołosłownie zaprzecza postawionym mu zarzutom.
Oficer Śledczy P.U.B.P. Koźle, Kurp Z. St. Sierz.

Kilku przyjaciół, którzy zapoznali się z powyższymi fragmentami mych wspomnień, wyrażało czasem przesadne uznanie dla 18-letniego aresztanta, który się ubowcowi sprzeciwił, do winy się nie przyznał i „gołosłownie zaprzeczał”. Nie wymagało to jednak specjalnej dzielności, właśnie za sprawą wytrwałej i systematycznej pracy donosicieli. Wszystko załatwiała robiąca właśnie w naszych czasach medialną karierę „teczka”. Ta, którą pokazano mi na zakończenie półrocznego śledztwa, była opasłym tomem i umożliwiała zadowolonemu z siebie śledczemu zasypywać oskarżonego gradem pytań odnoszących się do najdrobniejszych szczegółów, miejsc, dat, a nawet czasem godzin… Co kto powiedział na dużej przerwie 28 listopada 1946, co po lekcjach 7 maja 1948 a co na lekcji łaciny 10 stycznia 1950…? Słowa, osoby, miejsca, terminy… Pada również czasem pytanie, czy nie warto by się, na lustracyjnej fali, do owych teczek do brać. Można, ale po co? Jestem przekonany, że wiedza zawarta w owych szpargałach ani na jotę nie wpłynęłaby na moje samopoczucie. Wystarczy, że znamy nazwiska tych, którzy ujawnienia tożsamości w tej farsie zataić nie mogli. Śledczego ubeka, konesera polszczyzny i historii, Tadzia Przepiórki, który przejęty niczym Pawka Korczagin (sowiecki symbol donosiciela, który zadenuncjował własnych rodziców), zapewniał sąd o moim braku miłości dla ludowej władzy. Ważne jest natomiast, byśmy nie zapomnieli imion przyjaciół, których, jak wiadomo, poznaje się w biedzie. Karola Jońcę, przyszłego wykładowcę historii prawa, który natychmiast po pierwszym przesłuchaniu, nie bacząc na ryzyko, popędził do gadatliwego Adama, by go o nadciągającej burzy ostrzec. Leszka Wyrozumskiego – przyszłego prorektora UJ i sekretarza Polskiej Akademii Umiejętności, który po doświadczeniach pierwszej sowieckiej okupacji na Kresach, lepiej od innych doceniał grozę sytuacji świadków zastraszanych na kilka tygodni przed maturą, a mimo to trzymającego się dzielnie wersji „nie pamiętam”. Czy wreszcie zawadiackiego Ślązaka, Józka Musioła, który na zapełnionej sali sądowej wypalił sędziemu, że jak się zostaje wezwanym do „urzędu” to się podpisuje, co każą…

A owa mniej chwalebna część maturzystów sprzed lat sześćdziesięciu? Osławieni Tajni Współpracownicy, pracowici jak komsomolcy z czytanek dla grzecznych dzieci wiernych towarzyszy. Czy roztrząsanie głupoty czerwonych Jamesów Bondów zdałoby się jakiemukolwiek psu na budę? Zgódźmy się, że po roku 1989, wzorem dzielnego wojaka Szwejka lepiej spojrzeć na idiotyzmy Peerelu z wyrozumiałością należną wariatom, którzy przejęli kierownictwo zakładu.

Ponoć co poniektórzy nieźle na współpracy z naszym niedomytym Gestapo wyszli. Tadek zdał maturę summa cum laude, a innemu oblany egzamin uznano za zadowalający po jednym telefonie z miejskiego komitetu PZPR.

Oczywista, że tylko relata referro, jako że w tym czasie od kilku miesięcy żyłem na państwowym wikcie w celi numer 8 zbudowanego jeszcze przez Prusaków kozielskiego więzienia. Tyle że warunki nie były pruskie. Celę obliczoną w XIX-wiecznych Prusach na dwóch, ewentualnie czterech więźniów, zaludniało obecnie dziewięciu „wrogów”. Właśnie ich wspominam – politycznych, ponieważ niemal całe piętro było nimi zapełnione. Nie znałem warunków, jakie panowały u tzw. „złodziei”, jak sami siebie nazywali więźniowie kryminalni, czy ogólnie nie-polityczni, ale sądząc po szeregu przywilejów jakimi się cieszyli, można założyć, że zakwaterowanie mieli znośniejsze. Będąc w większości już skazanymi mogli pracować, korzystać z odwiedzin i szeregu innych, drobnych udogodnień. Polityczni byli niemal wszyscy więźniami śledczymi. Nosili własną odzież, nie mogli kontaktować się nawet z sąsiadami z celi za ścianą, nie dostawali gazet, nie mogli posiadać przyborów do pisania, a otrzymywane raz na miesiąc listy czytali w obecności tzw. „speca” politruka, który następnie nie spuszczał oka z więźnia, gdy ten korzystał z możliwości napisania kliku zdaniowej odpowiedzi zawierającej jedynie dozwolone, standardowe frazesy. Pociechą była więzienna biblioteka, zapewne zaopatrzona przez wspomnianego „speca”. Wymiana książek odbywała się raz na miesiąc, więc zważywszy na nadmiar wolnego czasu, można było dostępnych dzieł nauczyć się na pamięć. Specjalnej ochoty po temu jednak brakło, a to z uwagi na jakość dostępnej lektury. Któż bowiem chciałby wbijać na pamięć: Przyczynki do monistycznego pojmowania dziejów Plechanowa, Briuski Panfiłowa, Młodą gwardię Fadiejewa czy Mowy towarzysza Stalina z czasu wielkiej wojny ojczyźnianej (autor jak w tytule). Epokowe dzieło Fadiejewa było w wersji oryginalnej, więc przy pomocy kolegów znających rosyjski udało mi się opanować czytanie w cyrylicy i jakie takie porozumiewanie się w języku ojczystym stalinowego „Gauleitera Konstantina”. Nie była to jedyna zdobycz językowa, bowiem od Ślązaków, których nigdy pośród więźniów politycznych nie brakło, przyswoiłem sobie wcale przyzwoity zasób słów i zwrotów w języku Goethego, a przy okazji również znajomość wojennych piosenek w mowie Hitlera. I jeszcze dziś, po latach mogę zaśpiewać, nawet niezbyt fałszując, hymn Legionu Condor bombardującego hiszpańskich republikanów: Wir sind die Deutsche Legionäre, Soldaten der Nation…lub nieco późniejszy przebój Kriegsmarine: Heute wollen wir ein Liedlein singen… …denn wir fahren, denn wir fahren – gegen Engeland. Ahoj.

Rzecz jasna, że życie za kratkami nie składało się z samych przyjemności, a owe skąpe namiastki kultury nie bardzo sobie z nudą radziły. Na szczęście (i to całkiem dosłownie) władze miały, najwyraźniej zalecone z góry, utrzymywanie stanu maksymalnej czystości, więc codzienne zmagania z potężnym „kiblem” stojącym w rogu celi oraz polowania na pojedyncze pyłki kurzu zapewniały zdrowie oraz dostarczały zajęcia i minimum ruchu. Tu bowiem dodać należy, że tak zwane „spacery” polegające na dreptaniu w kółko po więziennym dziedzińcu więźniom śledczym najwyraźniej nie przysługiwały. Czas dłużył się niemiłosiernie, urozmaicony jedynie kilkutygodniowym pobytem w „izbie chorych”, dokąd rzucił mnie jakiś dziwaczny atak anginy, nie znany mi ani wcześniej ani potem. Przełomowym wydarzeniem stało się spotkanie z moim oficerem śledczym, który po trzech miesiącach, zapewne wielce wytężonej pracy, zjawił się w więziennej rozmównicy, by mi przedstawić cytowany powyżej akt oskarżenia oraz zaproponować wgląd do akt sprawy. Zapewne zyskałem jego uznanie rezygnując z grzebania w opasłym skoroszycie. A kto i ile naprawdę donosił, wyjść miało na zbliżającej się rozprawie. Zaś do rozprawienia się z wrogiem mego formatu zaangażowano aż sąd apelacyjny z Katowic, bo i feta miała być pokazowa, tak, by jednych zastraszyć, innym zyskać nagrody, a oskarżonemu zapewnić byt na państwowym wikcie najlepiej na długie lata. Oskarżenie zasadzało się na artykułach 22 i 29 wymyślonego w 1946 tzw. Małego Kodeksu Karnego przewidującego po 5 i 10 lat za: fałszywe wiadomości, poniżanie rosyjskiego marszałka i pochwalanie faszyzmu. No a sprawa tak poważna, bez rozprawy pokazowej obejść się nie mogła.

Sąd Rejonowy w Koźlu

Show ruszył 10 lipca przy szczelnie wypełnionej sali ze „st.Sierż. Kurp Zygmuntem” rozpartym w pierwszym szeregu. Co jak co, ale przyznać należy, że widok z ławy oskarżonych był znakomity a wrażenia wyłącznie pozytywne, jako że po spędzeniu pół roku w ciasnej i ciemnej celi (okna więzienne w systemie sowieckim były zawsze osłonięte tzw. „koszami”) można było się cieszyć widokiem rodziny, kolegów i „kolegów”… Przypadkowym uatrakcyjnieniem widowiska stała się zbieżność nazwisk dramatis personarum, bowiem sądzić miał sędzia Bieliński, oskarżał prokurator Bielecki, no a lokatora ławy oskarżonych przedstawiać już nie warto. Jak by nie pieczołowicie cały ten majufes przygotowywano, diabli efekt wzięli z przyczyn formalnych. Zapytano oskarżonego o to i owo, następnie świadek główny – Przepiórka wymamrotał z widocznym zdenerwowaniem (choć to przecież nie jemu groziły „mina. Sybir i kajdany…”) swoją kwestię, „świadek Derej potwierdził z widocznym zaangażowaniem, że oskarżony zaiste jest wrogiem Polski „ludowej” i z grubsza rzecz biorąc, ofensywa „sił postępu” na tym się zakończyła. Pozostali świadkowie, pod okiem niezmordowanego oficera śledczego – „Kurp Zygmunta – st. sierżanta” robili, co mogli, by wyrazić to, co na koniec wypalił Józek Musioł wezwany do sędziowskiego stołu, by potwierdzić autentyczność swego podpisu na jakiejś spreparowanej przez ubeków bumadze. Nie pamiętam słów w jakich to sformułował, ale przypomniał nadrzędną zasadę tamtych czasów, że jak wzywają do „urzędu” to się podpisuje, co każą. Na tym przebłysku prawdy i odwagi la comedia okazała się finita, albowiem gdy po kilku wezwaniach woźnego przed obliczem sądu nie stawił się ostatni ze świadków: Włodek Bugla, sąd – po krótkiej naradzie skazał go na 30 złotych grzywny i tak ciekawie zapowiadającą się rozprawę zawiesił, jak się w praktyce okazało, do października. Acz przedstawienie miało swoją stronę rozrywkową, zanosiło się na cokolwiek przedłużony pobyt w lepkim uścisku władzy. No, bo skoro sąd, i do tego apelacyjny, z taką powagą do losów państwa i całego „obozu pokoju” podchodził…

I tu przychodzi nam opisanie historii, jakie zdarzają się na przykład w amerykańskich filmach kategorii B w sytuacji, gdy autor nie wie, jak absurdalnie pokręcony dramat doprowadzić do happy endu. Oto bowiem gdy w połowie października do wznowienia rozprawy doszło i w towarzystwie jakiegoś wymiętoszonego milicjanta z pepeszą zjawiłem się przed obliczem ograniczonego w swych rozmiarach trybunału, okazało się, że w puściuteńkiej sali, poza rodzicami i urzędowym obrońcą, czekał na podsądnego nowy świadek w osobie profesora Romana Ślusarczyka. Ten, podobno wielce przed wojną zasłużony lwowski komunista, uczył nas przed kilku laty „nauki o Polsce i świecie współczesnym” i jakoś sobie niesfornego Bielnickiego upodobał, bo mimo różnic w patrzeniu na współczesność, byłem na jego logiczne argumenty podatny, a sam przedmiot jakoś lekko mi do głowy wchodził. Obecnie, pod koniec 1950 Ślusarczyk był dyrektorem administracyjnym politechniki w Gliwicach i ponoć szarą eminencją z otoczenia generała Ziętka w katowickim komitecie. Nigdy się nie dowiedziałem, czy za jakieś sznurki pociągał, by sprawę tak a nie inaczej prowadzono, ale samo jego wystąpienie, nie tyle w roli świadka, co obrońcy, wystarczyło sędziemu, by wyrok, o którym niżej, taki a nie inny wyferować, a co ważniejsze, móc go następnie przed zwierzchnikami usprawiedliwić.

Oczywiście na wstępie spotkania dostało mi się odpowiednie pater noster, ale clou całej imprezy była nieoceniona w mym położeniu filipika pana profesora. Trudno mi dziś powtórzyć jakieś powiązane fragmenty, ale nie sposób nie pamiętać takich zwrotów jak: Kogóż my tu dzisiaj na prawdę sądzimy, towarzysze sędziowie…? Czy tego egocentrycznego gimnazjalistę ze skłonnościami do bufonady i chęcią brylowania, czy nie przypadkiem nasze zaniedbania na odcinku młodzieżowym? Czy pamiętamy co o młodzieży mówił towarzysz Lenin? A czy z dostateczną uwagą przestudiowaliśmy „Poemat pedagogiczny ”Makarenki? Te i inne, im podobne, kwieciste akty strzeliste nowomowy nie mogły nie wywrzeć pożądanego wpływu na „towarzyszach sędziach” i przewidywane w kodeksie lata skurczyły się w ogłoszonym ekspresowo wyroku do 12 miesięcy. Zważywszy, że osiem już miałem za sobą, należało się tylko uzbroić w cierpliwość i jako rzecze Pismo „patrzeć końca”.

Onże koniec zastał mnie 15 lutego 1951 w miniaturowej próbce Gułagu, więziennym gospodarstwie rolnym Półwieś pod Opolem, gdzie z powodzeniem urządziłem się udając elektryka. Zabawa drucikami zawsze mnie pociągała, stopnie z fizyki miewałem nie najgorsze, a jak wspomniałem, radiowęzłowe głośniki były nawet przez czas jakiś moją specjalnością. Udawanie „człowieka, który nie był sobą” stało się również moim udziałem po powrocie do świata ludzi „wolnych”. O powrocie do szkoły i zdawaniu matury trzeba było na razie zapomnieć, a ponieważ wszelkie formy „klasy robotniczej” były w modzie, zostałem na początek kolejarzem na wielkiej stacji rozrządowej Koźle-Port, a pierwszym tytułem jaki w życiu zdobyłem, był „rozrządowy – manewrowy”. Zajęcie to, dość urozmaicone i wykonywane na świeżym powietrzu dobrze byłemu więźniowi zrobiło, a ponieważ zapewniało długie okresy bezczynności, stałem się namiętnym pożeraczem książek z wcale dobrze zaopatrzonej biblioteki miejskiej.

Adam Bielnicki

[Fragment książki „Czas zaprzeszły”, nakładem autora, Kraków 2011]

Udostępnij artykuł:

Facebook
Twitter

Warto przeczytać

Pożegnanie Romana Śmigielskiego

Z głębokim smutkiem przyjęliśmy wiadomość o śmierci Romana Śmigielskiego – wybitnego działacza polonijnego, dziennikarza, publicysty i redaktora, który przez wiele lat był jednym z filarów życia polonijnego w Danii. Jego odejście to ogromna strata zarówno dla społeczności polonijnej, jak i dla środowiska kulturalnego, które z pasją wspierał.

Podróże Madame Curie

Jakub Müller na łamach swojej blisko 800-stronicowej książki „Podróże Madame Curie”, której napisanie zajęło mu 5 lat, zaprasza czytelników w fascynujące podróże z naszą noblistką do 15 krajów na czterech kontynentach. W podróże koleją, statkami i samochodami, motorem, wielbłądem, dorożką, kolejką linową i wojskową motorówką. Według autora Maria Curie-Skłodowska odbyła co najmniej 69 podróży, pokonała ponad 140 tysięcy kilometrów. Dotyczy to tylko udokumentowanych podróży, całkiem możliwe, że było ich więcej…

Szczeciński finał „The Tall Ships Races 2024”

Tegoroczne międzynarodowe regaty „The Tall Ships Races 2024” wystartowały 27 czerwca z litewskiej Kłajpedy. Jednostki ścigały się przez 5 tygodni na trasie Kłajpeda – Helsinki – Tallinn – Turku – Mariehamn – Szczecin. Finał regat odbył się w Szczecinie w dniach 2-5 sierpnia po 7 latach przerwy i ponownie tam powrócił. Wzięło w nim udział blisko 70 żaglowców i jachtów oraz półtora tysiąca żeglarzy z 15 krajów świata. Wśród nich były m.in.: ekwadorski „Guayas”, niemiecki „Roald Amundsen”, polskie: „Dar Młodzieży”, „Fryderyk Chopin”, „Dar Szczecina” czy litewska „Lietuva”. Tak więc Szczecin stał się już po raz czwarty stolicą polskiego żeglarstwa i ponownie stać się portem finałowym międzynarodowych regat „The Tall Ships Races”.