….Spotkałem w izbie chorych w Stutthofie znajomego więźnia. Pracowaliśmy razem przed ewakuacją obozu. Był to komunista – Niemiec. Pochodził z Wuppertalu nazywał się Bulwur. Był to człowiek bardzo koleżeński i uczciwy, bardzo go lubiłem. Leżał w izbie chorych był bardzo wychudzony, był po tyfusie plamistym. Objęliśmy się przy powitaniu. Przytulił się do mnie, był całkiem załamany, płakał i żalił się, że zbliża się Armia Czerwona, zbliża się wolność i upadek faszyzmu. On czekał na tę chwilę tyle lat, a będzie musiał umrzeć. Pocieszyłem go, że postaram się o końskie sadło i to go postawi na nogi. Zabiliśmy tłustego konia, wytopiłem sadło i zaniosłem mu pełną menażkę. Powiedziałem mu, żeby zawsze dodawał tłuszcz do zupy, to mu przybędzie sił. Bardzo się ucieszył i od razu poczuł się lepiej. Słuchaliśmy razem przelatujących pocisków artylerii ciężkiej i odgłosów wojny od strony Elbląga. Słuchał i płakał z radości. Nie wiem co się z nim stało. Jednego dnia zjawił się w obozie Gauleiter Forster ze swoim sztabem. Wiedzieliśmy, że coś postanowiono, na pewno ewakuację obozu.
Z początkiem kwietnia 1945 r. przyszedł rozkaz ażeby przygotować obóz do ewakuacji. Radziłem wszystkim moim kolegom, ażeby rozważyli: pozostać w obozie czy ewakuować się. Kilku pozostało. Dwóch z nich wróciło do kraju po dziesięciu latach z Workuty, mieszkają w Gdyni.
Zebrano nas i wymaszerowaliśmy do kolejki, kolejką pojechaliśmy nad Wisłę, tam czekaliśmy w lesie. Przywieziono nam obiad. Otrzymaliśmy menażkę zupy i kostkę margaryny. Obozu żydowskiego nie ewakuowano razem z nami. Wieczorem widzieliśmy wielką łunę pożaru od strony obozu. Było pogłoska, że podpalono obóz żydowski.
Nad ranem podpłynęły łodzie desantowe marynarki wojennej. Załadowano nas na te łodzie i zostaliśmy przewiezieni na Hel. Na Helu prowadzono nas w las. Głęboko w lesie zarządzono odpoczynek. Dokuczało nam pragnienie. Pożyczyłem tam od Niemców, którzy mieszkali w lesie, łopatę. Kopaliśmy dół w celu dokopania się do wody pitnej. Dokopaliśmy się do wody podskórnej. Wodę do butelek wlewaliśmy przez szmatę, dlatego że była bardzo brudna. Po pewnym czasie zarządzono wymarsz z lasu do portu na Helu. Uszliśmy paręset metrów i zatrzymano nas. Kilku SS-manów zabrało parę więźniów i wrócili na to miejsce, gdzie wykopaliśmy dół. Słyszeliśmy serie z automatów. Wszystkich tych, co nie mogli iść dalej wymordowano i na pewno wrzucono ich do tego dołu, który my wykopaliśmy dla otrzymania wody. SS-mani wrócili, ale czy ci więźniowie wrócili, co z nimi poszli, tego nie wiem, dlatego, że to działo się na końcu kolumny. Doszliśmy do portu wojennego na Helu. Podczas drogi często przelatywały nad Helem samoloty radzieckie. Widzieliśmy wtenczas jacy SS-mani są odważni, uciekali do-lasu i chowali się za drzewami. Do zabijania ludzi to byli odważni, kiedy więzień nie miał prawa się bronić.

W porcie wojennym stały barki rzeczne i holowniki. Kazano nam wchodzić na barki, ale w tym czasie nadleciały samoloty radzieckie i bombardowały stojące w porcie okręty wojenne. Bomby spadały także obok szeregów więźniów. Dużo zostało zabitych i rannych. Po nalocie goniono nas na barki. Wszyscy wchodzili na pod pokład barek myśląc, że to bezpieczniej. Ja z kilkoma kolegami zostałem na pokładzie. Wytłumaczyłem im, że na dole jest przepełnienie, a nas jest dwóch marynarzy i możemy się na pokładzie przydać. Pozwolili nam pozostać na pokładzie. Kazałem im się przywiązać lekko do uchwytów różnego rodzaju, tak żeby mogli się położyć i wypoczywać.
Wypłynęliśmy z portu holowani przez holownik, kierując się na zachód. Płynęliśmy kilka dni, pijąc słoną wodę morską. Nocą widzieliśmy wybuchy bomb i pocisków artyleryjskich. Jednej nocy odczuliśmy uderzenie dna barki o dno morskie, weszliśmy na mieliznę. Rano ujrzeliśmy brzegi wyspy Rugii. Przypłynął okręt niemieckiej marynarki wojennej. Marynarze niemieccy przewieźli nas na gumowych pontonach na inną barkę, którą ten okręt przyholował. Marynarze byli bardzo pomocni naszym chorym i starszym więźniom. Na bardzo ciasnym pokładzie barki stłoczyli się wszyscy. Nie mogliśmy zejść pod pokład, dlatego że tam leżały pociski artyleryjskie. Zawieziono nas do Stralsundu, tam czekała na nas większa barka, na którą nas załadowano. Barka miała dwie ładownie, zmieścili się wszyscy, nie było tłoku. Podczas postoju barki marynarze niemieccy ugotowali kaszy zbożowej i wody. Na zapas dali nam wody przegotowanej.
Ja wyszedłem na ląd z kolegą Włodzimierzem Bielawskim /obecnie profesor w Akademii Medycznej w Gdańsku/. Na lądzie było widać, że Niemcy już przestali wierzyć w zwycięstwo. Kupiłem puszkę konserw od żołnierza niemieckiego, za zegarek. W jednym sklepie dali nam skrzynkę ryb wędzonych.
Ja spotkałem tam podoficera Marynarki Wojennej Polskiej, który pracował w piekarni. Powiedział, że szefowa jest sama, a on otworzy nam w nocy okno i możemy sobie wziąć tyle chleba, ile chcemy. Ale SS-man nas nie puścił, dlatego że kilku więźniów uciekło. Do jednego strzelali i ciężko go ranili w brzuch. W drugim dniu postoju przypłynął holownik, który wziął nas na hol i wypłynęliśmy w morze. Z nami płynęły jeszcze trzy barki, ale następnego ranka nie widzieliśmy ich więcej, widocznie zostały zatopione. Na jednej barce była żółta flaga, to albo zaraza albo Żydzi.

Z rana w dniu 5 maja 1945 roku widać było ląd i dużo flag. Rozpoznałem, że to flagi duńskie. Weszliśmy do małego portu, który nazywał się Klintholm havn, była to wyspa Møn. Nie mogliśmy dobić do mola, dlatego że przy molo stał przycumowany niszczyciel niemiecki, więc dobiliśmy mu do burty. W tym dniu wojska niemieckie w Danii poddały się Anglikom, dlatego każdy dom był oflagowany. Na wszystkich masztach powiewała flaga duńska.
W porcie było spokojnie. Zobaczyliśmy przy wejściu do portu samochody ciężarowe, z których wysiedli cywile z bronią ręczną maszynową. Na piersiach mieli tabliczki, a na tabliczkach litery „M.B.” „Modstand Bevægelse”, po polsku “Ruch Oporu”. Partyzanci zaczęli wolno otaczać port i wszystko, co się w porcie znajdowało.
W tym czasie marynarze z niszczyciela zapytywali naszych SS-manów, co to za ludzie znajdują się na tej barce. SS-mani mówili im, że to bandyci. Ja wyszedłem na pokład i prosiłem marynarzy, żeby nas bronili i że my jesteśmy więźniami obozu koncentracyjnego Stutthof, a potem, że ja jestem marynarzem z Polskiej Marynarki Wojennej. SS-mani mnie nie bili. Na pokład było zabronione wychodzić. Zlękli się tchórze marynarzy. Marynarze przerzucali nam na barkę mundury i puszki konserw.
Duński ruch oporu, czyli partyzanci duńscy zbliżali się wolno do mola, przy którym stał przycumowany niszczyciel i nasza barka. Niszczyciel zrzucił cumy i wolno wyszedł w morze. My przycumowaliśmy barkę do mola. Komendant partyzantów wszedł na barkę i zarządzał poddania się i złożenia broni. SS-mani grzecznie oddali broń i ustawili się w szeregu na molo. My przyglądaliśmy się. Komendant zapytał nas, czy jakieś życzenia mamy w sprawie SS-manów. Powiedziałem mu, że mamy. Po pierwsze mają wypakować plecaki i walizy – tam mają ubrania cywilne, a to nam się przyda, a poza tym, żeby nam wydał wskazanego przez nas SS-mana. Zapytał po co? Powiedziałem mu, że powiesimy go z honorami na słupie na molo. Duńczyk się zląkł, popatrzył się na nas i wiedział, że my to zrobimy. Powiedział, że oni podlegają wojskom angielskim i on ma odstawić SS-manów na punkt zborny. Oddział szybko odmaszerował.
Na pokład barki wszedł młody Duńczyk. Przedstawił się, że jest dziennikarzem z miejscowej gazety. Mówił bardzo dobrze po niemiecku. Opowiedziałem mu kim jesteśmy i że prosimy o wodę do picia, żywność i pomoc lekarską. Obejrzał barkę, zobaczył trupy i chorych, bardzo głodnych ludzi w pasiakach. Wychodząc powiedział, że trudno mu uwierzyć w to co widział, że w ten sposób można się obchodzić z ludźmi. Przyrzekł, że wszystko co możliwe to postara się załatwić.
Partyzanci duńscy pilnowali na molo, ażeby nikt z naszych więźniów nie wydostał się do portu, czy do wioski. Powiedziano nam, że kiedy przyjadą lekarze, to dwóch z nas będzie mogło pójść do portu po wodę pod strażą. Na barce byli chorzy na tyfus plamisty i Duńczycy bali się, ażeby choroba nie przeniosła się na ląd.

Jeden z lekarzy przyjechał samochodem. Pokazałem mu wnętrze barki, poinformowałem go o stanie zdrowotnym więźniów. Właściwie byłych więźniów, dlatego że my jesteśmy już wolnymi ludźmi. Zapowiedziałem wszystkim, że chwilowo nie można wychodzić do wioski. Bałem się, że będą starali się przedostać na ląd. Była to 360 osobowa grupa ludzi bardzo głodnych, gotowych na wszystko. Lekarz nazywał się dr Bendt Mortensen, wyznaczył mnie tak zwanym oficerem łącznikowym, dlatego że mówiłem po niemiecku. Ja i kolega Szatkowski poszliśmy pod strażą partyzantów po wodę do wioski. Tam u jednego kupca otrzymaliśmy wannę. Napełniliśmy wannę wodą słodką i zanieśliśmy z dużym wysiłkiem na barkę. Wróciliśmy z powrotem do tego kupca. W międzyczasie zaczęły przyjeżdżać na rowerach panie z miasta, które nazywało się Stege. Odległość do portu wynosiła 15 km. Przyjechała także pani Mortensen, żona tego lekarza, który pierwszy odwiedził barkę. Pani ta była przewodniczącą duńskiego Czerwonego Krzyża na wyspie Møn. Zostały zorganizowane na wyspie różne komitety. Został powiadomiony Czerwony Krzyż w Kopenhadze. Panie zajęły się gotowaniem zupy, wykupiły chleb w piekarniach na wyspie i poleciły piec więcej chleba. Przyniosły cukierki, papierosy i kruche ciasteczka.
Prosiłem, ażeby nie podawać na barkę nic bez porozumienia z nami dwoma. Powiedziałem, że zupy jest za mało, musi być tej zupy tyle, że wystarczy dla każdego byłego więźnia po 1 litrze. Ta zupa, która jest to w termosach nie wystygnie. Papierosy muszą być dla wszystkich po pół papierosa. Chleb nie może być gorący. Jeden chleb na cztery porcje Panie dzieliły szybko. Przywieziono więcej chleba, a papierosy pocięliśmy żyletką na dwie części.
W tym czasie redakcje dzienników, a było ich na wyspie cztery, wydrukowały wydanie nadzwyczajne o naszym przybyciu na wyspę. Poszliśmy z kolegą Szatkowskim na barkę. Zarządziłem, ażeby każdy usiadł na swoim miejscu i postawił przed sobą menażkę. Partyzanci przynieśli na barkę żywność. Panie zeszły do wewnątrz barki, pomimo mego oporu, na własną odpowiedzialność. Opierałem się temu, żeby nie schodzić pod pokład barki, dlatego że tam były wszy, a nasi umierali w drodze i leżeli chorzy na tyfus plamisty, a chorobą tą można się zarazić tylko przez ukąszenie wszy. Nie mówiłem tego nikomu tylko lekarzowi duńskiemu, ale oni nie mieli pojęcia o tyfusie i o wszach. Zgodzili się, żeby dwie panie weszły pod pokład barki. Wewnątrz barki panował okropny zaduch! Ja szedłem pierwszy, a za mną Panie. Każdemu wlały zupy do menażki czy puszki, położyły chleb, po trzy cukierki i połówkę papierosa. Panie płakały i byli więźniowie płakali, ale wszyscy byli zadowoleni na barce, dlatego że są wolni i nie głodni! Panie były zadowolone i dumne ze swojej pracy. Prosiłem, ażeby nie jedli świeżego chleba zbyt szybko. Niestety niektórzy jedli bardzo szybko dlatego, że byli bardzo głodni.
Lekarze mieli później zajęcie. Przyjechał drugi lekarz dr Fenger. Lekarze badali wszystkich chorych i zaprowadzali kartoteki. Pomagał im kolega Szatkowski, który był w Stutthofie sanitariuszem. Przywieziono trumny i zabrano zmarłych. Ciężko chorych wywożono do szpitala w Stege, do leżącego na innej wyspie Vordingborga i do Kopenhagi.
Pani Mortensen zemdlała podczas tych różnych dla niej zajęć. Powiedziała mi później, że nie jadła przez cały dzień, dlatego że zapomniała o jedzeniu.
Franciszek Wysocki
Gdynia
Dokończenie w następnym numerze
IP 112-113 2021