Premiera nieśmiertelnej opery Bizeta „Carmen”, jednej z najczęściej grywanych oper, oczekiwana była w Kopenhadze z niejakim napięciem, choć w pewnym sensie wiadomo było, czego należało się spodziewać. „Carmen” w reżyserii Australijczyka Barrie’go Kosky, grana już bowiem była we Frankfurcie w roku 2016 i w Royal Opera House w Londynie w roku 2018 i cieszyła się opinią przedstawienia ciekawego, aczkolwiek kontrowersyjnego.
Kosky przedstawia nową koncepcję: teksty mówione, ale nie oryginalne, a skompilowane na podstawie kilku wersji i jeszcze „dostosowane” do współczesności, pomyślane zostały jako filmiczny „voice over”, nagrany tekst, pomiędzy „numerami” lub towarzyszący muzyce. Wersja tekstu w formie monologu głównej bohaterki, płynęła po duńsku z głośników, czytana przez aktorkę o wymowie godnej zapowiedzi stacji metra, tyle, że bardziej przymilnej. Nie wiem, jak inni widzowie tekst ten odbierali, mnie drażnił on i alienował akcję jeszcze bardziej, niż to było pomyślane.
Kosky widzi „Carmen” nie tyle jako operę, co jako widowisko „dla mas”, balansujące niebezpiecznie w stronę farsy. Znamiennym tego znakiem jest sama scena końcowa – zadźgana nożem Carmen, wstaje, otrzepuje ubranie i wzrusza ramionami. Ot, taka sobie historia, nic takiego. Zgodnie z tą koncepcją przedstawienie jest nadzwyczaj ruchliwe, mimo statycznej dekoracji (gigantyczne schody, po których wbiegają i zbiegają kolejni aktorzy, śpiewacy, clowni, mimowie, tancerze) ani na chwilę nie ustaje ruch. Dzieje się tak wiele, że oczopląs mamy obowiązkowy.
Carmen, to nie tyle Cyganka, przemytniczka, dziewczyna lekkich obyczajów, co nowoczesna kobieta, walcząca o swą niezależność, o kalejdoskopowej indywidualności, tańcząca, zmieniająca kostiumy, tak, że nie bardzo wiadomo gdzie i kiedy wszystko się rozgrywa. Występuje kolejno w szacie torreadora (różowej), w skórze goryla, we współczesnym kostiumie: czarne spodnie i biała, obcisła koszula, w sukience cocktailowej rodem z lat 30-tych, w ciemnej sukni z falbankami o hiszpańskiej inspiracji, by na końcu ukazać sie w wielkiej sukni z gigantycznym, ciężkim welonem, utrudniającym wszelkie ruchy.
Postacie męskie to stereotypy: żołnierze, robotnicy i stylizowany na pięknego, „nie do odparcia” Escamillo. Do tego dodać należy wszechobecnych tancerzy, którzy, choć jest ich tylko sześcioro, dominują obraz sceniczny, narzucając tempo i taneczność większości scen. Muzykę prezentowano w bardzo szybkich tempach, orkiestra grała błyskotliwie pod batutą Alexandra Vedernikova.
Ponieważ przedstawienie będzie grane na tej scenie stosunkowo długo, zadbano o podwójną obsadę głównych ról. Na premierze śpiewali goście: Kanadyjka Michèle Losier była fascynującą Carmen, dysponowała wspaniałym głosem, bardziej sopranem, niż mezzo, z dużymi walorami scenicznymi. Rolę Don José kreował młody armeński tenor, Migran Agadzhanyan, o wielkim, choć nie zawsze pięknym (zwłaszcza w wysokich rejestrach) głosie i przyciężkawej sylwetce. Niestety, mnie kojarzył sie ze Stalinem, co chyba nie było zamierzone. Błyskotliwym torreadorem, Escamillo, był Białorusin, Anatoli Sivko, który niestety miał trudności w niskim rejestrze. Mniejsze role śpiewali soliści duńskiej Opery. W drugiej obsadzie będzie można usłyszeć czysto rodzimą obsadę: Elisabeth Jansson jako Carmen, Niels Jørgen Riis jako Don Josè, David Kampster jako Escamillo.
W sumie „Carmen” w wersji Koskyego, to fascynujące, choć chwilami dziwne przedstawienie, mogące rozczarować widza oczekującego “klimatów” hiszpańskich, lecz które jest w stanie usatysfakcjonować konesera pięknej muzyki i wartkiej akcji scenicznej.
Eva Maria Jensen
IP 108-109 2020