Fragment powieści Hilmara Wulffa „Droga ku życiu” (Vejen til livet)
W okresie najpilniejszych robót ludzie pracowali na polach dworskich również w niedzielę do południa. Tylko Polacy pamiętali, że niedziela to dzień wypoczynku, i przestrzegali tego pilnie. Czyniły tak i wszystkie Polki. Wszystkie, z wyjątkiem Wandy Walczak. Toteż omijały ją jak wyklętą, uciekały przed kobietą, która za sprawą diabła stała się twarda i zimna, nie chciała poddawać się pokornie zrządzeniom bożym i posuwała się coraz dalej po szerokiej drodze wiodącej prosto do piekła.
Wiele Polek, które znały Wandę za młodu, zostało w Danii na zawsze. Przeważnie powychodziły za mąż za osiadłych tu Polaków, parę z nich miało mężów Duńczyków, ci jednak musieli przyjąć wiarę swych żon. Inne co rok przyjeżdżały do Danii do pracy na dworskich polach, zostawały od wiosny do jesieni i znów wracały do domu. Nie po to przyjeżdżały, aby się dorobić od razu, za jednym zamachem, jak im to obiecywał Aufseher, i w co wierzyły przeprawiając się po raz pierwszy przez morze. Nie wzbogaciły się, ale wracały, ponieważ ubóstwo Danii wydawało im się dobrobytem w porównaniu z nędzą ich własnego kraju. Powracały, bo, zaprawione do ciężkiej pracy na roli, w miesiąc mogły tu zarobić więcej pieniędzy niż przez trzy miesiące w ojczyźnie. Co roku kilka z nich zostawało na stałe na tej ziemi buraków cukrowych, a reszta wracała do domu.
Te, które osiadły tu na stałe, nabrały wykwintnych obyczajów. Upodobniły się do ludności miejscowej, nosiły na co dzień trzewiki i kupowały modne gotowe sukienki. A już te, co się wydały za Duńczyków, po prostu gorszyły swoje rodaczki elegancją. Posprawiały sobie strojne kapelusze i paradowały w nich u boku mężów, kiedy razem szli do miasta. Pyszniły się swymi strojami wobec nowo przybywających, ale łączyła je wszystkie silna więź; składały się na nią nie tylko wspólna mowa i wspomnienie ojczyzny, ale też coś znacznie potężniejszego: wiara katolicka. W ich duszy wiara ta górowała nad miłością do kraju, była od niej silniejsza. W prostych sercach strach jest większą potęgą od miłości.
Z dręczącej tęsknoty za rodzinną wioską, za rzeką w ojczystych górach, nieraz rosą zachodziły oczy i mocniej biły serca. Opuściły kraj rodzinny, aby z gliniastych pól obcej ziemi krwawym trudem wydobyć srebrne pieniądze. Pragnienie dobrobytu przezwyciężyło miłość ojczyzny i potęgę wspomnień. Ale strachu przezwyciężyć nie mogło. Strach ten skłaniał je nadal do wiary w Boga ich lat dziecinnych, do wierności wobec Ojca Świętego, „Namiestnika Bożego” na ziemi. Ci, którzy pozostali w Danii, spotykali się wciąż z nowoprzybyłymi. Widywano ich modlących się razem pod krzyżem, klękających przed tym samym konfesjonałem. Wyznawali tam takie same grzechy i takie samo otrzymywali rozgrzeszenie. Za te pociechy religijne obsypywali księży darami. Niewielki to był koszt, jeśli idzie o rękojmię zbawienia, ale dość duży, jeśli miarą miałaby być praca szorstkich rąk i obolałych grzbietów.
Chociaż Wanda Walczak każdego bożego dnia nurzała się grzechu, chociaż zapomniała modlitw i żyła w rozpuście – pogardzana przez stałe mieszkanki wioski i budząca odrazę w każdej grupie nowoprzybyłych rodaków – to jednak sporo jej dawnych przyjaciółek młodości zachowało dla niej trochę sympatii. Z nią przecież rozmawiały o słodkich tajemnicach kochania, kiedy w ich żyłach płynęła młoda krew, szumiąca jak rzeka na wiosnę. Objąwszy się wpół, chodziły z nią razem, zerkając na młodych, podkręcających ciemnego wąsa, barczystych młodzieńców, rwących się ku życiu i spragnionych ojcostwa. Wspomnienie o Wandzie było pięknym kwiatem w niezapomnianym ogrodzie młodości. Losy ich rozdzielił przed laty płomień wydarzeń. „Zły” opanował przyjaciółkę z dawnych lat, grozi jej potępienie i męki wieczyste. Modlitwa za jej duszę była dobrym uczynkiem. Kiedy zesztywniałe od pracy palce przebierały paciorki różańca, do „zdrowasiek” dołączał się szept za duszę Wandy.
Rok po roku, niedziela po niedzieli chadzali Polacy długą, pełną kurzu drogą do katolickiego kościoła w miasteczku. Kobiety w barwnym przepychu samodziałów, w odświętnie zawiązanych kwiecistych bawełnianych chustkach wokół ogorzałych twarzy, z trzewikami, które włożą dopiero w mieście, w jednej ręce, z książeczką do nabożeństwa w drugiej.
Kobiety były najlepszymi dziećmi bożymi i najgorliwszą gromadką wiernych w parafii. Z mężczyznami było trochę gorzej. Strach przed gniewem bożym zmagał się w nich z innymi popędami. Co prawda, przeważnie i mężczyźni pucowali co niedziela buty z cholewami, wciągali odświętne spodnie i śladem kobiet szli do kościoła, gdzie czekało ich słowo boże i kolekta księdza jegomości. Ale zdarzało się, że pociąg do wódki był silniejszy niż lęk przed naganą księdza.
Z każdym rokiem wychodziło bardziej na jaw, że młodzi Polacy są mniej wytrwali w wierze niż ich ojcowie. W tym właśnie roku było kilku takich, którzy wcale nie pokazywali się w kościele, inni znów wykręcali się od ofiarowania gromnicy na ołtarz Matki Boskiej i nie zwracali uwagi na święte obrazki na ścianach czworaków. Kazania, w których ksiądz co niedzielę gromił niedowiarków, bolały ich ziomków do żywego, ale zapominali o tym przy robocie w dzień powszedni. Oczywiście, byli to grzesznicy i kara boska na pewno ich nie minie. Jeśli jednak prawa boskie były takie same dla kobiet jak i dla mężczyzn – to prawa ludzkie różniły się zasadniczo. Dla mężczyzn grzech nie był tak niebezpieczny jak dla kobiet. Jeśli chłopiec zgrzeszył z dziewczyną, było to straszne jedynie dla niej. Upadła kobieta potrzebowała nie tylko boskiej, ale i ludzkiej łaski. O upadłym mężczyźnie nikt nigdy nie słyszał. Kobieta miała obowiązek bronić swojej cnoty, mężczyzna, który by tak postępował, ośmieszyłby się z kretesem.
Mężczyzna mógł robić wiele rzeczy, które narażały go na gniew księdza, nie budząc bynajmniej pogardy czy nieufności towarzyszy. To, co dla kobiety było skrajem przepaści, dla mężczyzny stanowiło zaledwie nieco grząską ścieżkę. Jego popędy nie były tak godne pogardy jak popędy kobiety. Toteż nie naruszało to wcale męskiej solidarności Polaków, że ksiądz postanowił zabrać się ostrzej do młodych ludzi oddających się uciechom świeckim w czasie, gdy powinni być w kościele, i trwoniących lekkomyślnie pieniądze na zbytki, zamiast nieść je na ofiarę do kościoła.
Przez całe lato co niedziela mały, ponury kościółek rozbrzmiewał żałosnymi westchnieniami i żarliwymi modłami. Błyszczące oczy napełniały się grozą, a dary płynęły hojnie, jak miód z plastra, gdy ksiądz opiewał dymiące siarką trzęsawiska, wieczne lamenty dusz wijących się w ogniach piekielnych i wreszcie głęboki ból Ojca Niebieskiego i niewygasający gniew, z jakim karą swą ściga zbłąkane owieczki.
Mimo blasku letniego słońca mroczna i ciężka była droga powrotna z kościoła. Z pochylonymi głowami i drżeniem w sercu wracali do obcych i nieprzytulnych baraków. W tych ciasnych pomieszczeniach spędzali resztę świątecznego dnia wyrzekając i wzdychając. Przejęte lękiem młode dziewczęta błagały narzeczonych, aby poszli się wyspowiadać, złożyli ofiarę i prosili o odpuszczenie grzechów. Starsi mężczyźni kładli stwardniałe prawice na ramionach młodych współtowarzyszy i napominali ich pełnym obawy głosem. Lecz groźne słowo boże, głoszone ustami bożego sługi, nie mogło pokonać młodzieńczej pychy i skłonności do uciech, nie mogło, jak dodawali starsi, dotrzeć do głębi zamroczonych wódką umysłów.
Te niedziele, przez które trudniej było przebrnąć niż przez kamienisty ugór, nie wpływały jednak wcale na bieg dnia powszedniego. Kiedy gromada polskich robotników przedzierała się przez zagony buraków wśród śmiechu kobiet i zuchwałych słów lekkomyślnych mężczyzn, słowa ojca wielebnego stawały się dziwnie dalekie. Ci chłopcy, którzy używali życia zamiast bać się Boga, spotykali się u innych nie tylko z pobłażliwością, ale nawet z sympatią. Byli to przecież mężczyźni…
Hilmar Wulff (tłumaczenie Romana Heltberg)
IP 95 2016