Najpierw zajmowałem się w tym względzie problematyką Polaków w Kanadzie. Po 1989 r. zaś podjąłem zaniedbaną dotąd problematykę Polaków na Wschodzie. Można tu mówić o zaniedbaniu, choć trudno szukać winnych wśród naukowców, tematyka ta bowiem za czasów PRL-u stanowiła tabu, a jeśli się tu i ówdzie pojawiała, to zawsze tak okrojona cenzurą, że czasem lepiej było w ogóle jej poniechać, gdyż w rezultacie niedomówienia czy wręcz przemilczenia rodziły kłamstwa i deformację tamtejszej jakże tragicznej, i to nie tylko w czasie II wojny światowej, rzeczywistości.
Wspomnę o jednym, dla mnie niezwykłym przeżyciu sprzed laty, które było w pewnym sensie zapowiedzią tych moich badań nad losem i życiem Polaków na Wschodzie. Kiedy byłem wikariuszem w katedrze lubelskiej, zauważyłem, że tę piękną świątynię odwiedza wielu turystów ze Związku Sowieckiego. Ich niepewny wzrok, a przede wszystkim lęk w oczach mówiły same za siebie. Pewnego razu, kiedy spowiadałem w konfesjonale, jakiś Rosjanin oddalił się szybko od swojej grupy i podszedł do mnie. Poprosił o modlitwę. Chciał mi nawet za nią płacić. Zdecydowanie odmówiłem. Wtedy on wcisnął mi na siłę rubla na pamiątkę, bym nigdy nie zapomniał o zobowiązaniu. Ta moneta stała się dla mnie odtąd wręcz jakby relikwią, pochodziła bowiem od mieszkańca uciemiężonego kraju. Często o niej mówię, umieściłem ją też – jak widać – w tytule tego tekstu. O tym człowieku nigdy nie zapomniałem. Co więcej, Opatrzność Boża sprawiła, że mogłem się zajmować jego losami w czasach sowieckich. Czynię to także obecnie. Sedno jego prośby bowiem nigdy nie ustało i ma stale ciąg dalszy.
W badaniach nad problematyką Polaków na Wschodzie udało mi się zdobyć wielu współpracowników, także spoza Instytutu Polonijnego KUL, zwłaszcza ze Stowarzyszenia Współpracy Polska-Wschód, reprezentujących różne środowiska naukowe Polski i zagranicy. Urządzaliśmy międzynarodowe sympozja poświęcone Polakom żyjącym między innymi w krajach, które powstały po rozpadzie Związku Sowieckiego. Dzięki tej współpracy wydałem monograficzne prace zbiorowe poświęcone Polakom na Łotwie, w Estonii, w Rosji, Mołdawii, Armenii, Gruzji, Azerbejdżanie i na Ukrainie (na Krymie).
Dzięki moim staraniom udało się, oprócz wspomnianych prac, opublikować także kilkanaście ciekawych tomów źródeł z serii Polacy na Wschodzie mówią o sobie. Publikacje te obejmują nie tylko przeszłość, ale i teraźniejszość, dzień dzisiejszy rodaków za naszą obecną wschodnią granicą. Niektóre książki rozeszły się, jak się mawia, niczym ciepłe bułeczki. Jedna wyszła nawet po angielsku, a inna zaś – Polacy na Łotwie – czeka akurat na drugie wydanie.
To wszystko cieszy i dodaje sił do dalszej pracy. Amerykanin dr John Grondelski stwierdził, że kierowany przeze mnie przez kilkanaście lat Instytut Polonijny KUL wykonał trudną do przecenienia i niezastąpioną pracę, dokumentując problematykę Polaków w byłym ZSRS. Jest to działalność szczególnie ważna, ale i trudna. „Większość ludzi, którzy migrują – podkreślił – niezależnie od tego, czy to wybór, czy przymus, należy do tzw. szarych mas – to najczęściej ludzie nie mający specjalnych warunków i pilności do siedzenia i spisywania swojej historii. Większość czasu i sił poświęcają na walkę o przetrwanie. Zapisać historię tych ludzi to nie sprawa przeczytania książek i zestawienia cytatów. Jest to raczej praca podobna do mozolnej pracy poszukiwacza złota, który stojąc w zimnej wodzie, długo i cierpliwie przesiewa ręcznie piasek, poszukując wśród mnóstwa pospolitych kamyków tej czystej, prawdziwej grudki”.
Za dwie książki – Polacy w Estonii oraz Polacy w Estonii mówią o sobie – otrzymałem nagrodę państwową prezydenta tego kraju. Prezydent RP odznaczył mnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta za całokształt dorobku naukowego, zwłaszcza za badania nad problematyką Polaków na Wschodzie. Za swoją pracę badawczą kilkakrotnie otrzymywałem nagrody rektora KUL.
W programie mojej pedagogicznej szkoły średniej w Lublinie oficjalna propaganda nam, przyszłym pedagogom, wbijała do głowy, że religia to opium dla ludu. Miało tak być jakoby także na ziemiach polskich w XIX stuleciu. Moją odpowiedzią na to były późniejsze kilkuletnie badania nad pedagogią Kościoła w tym właśnie okresie i na tymże terenie. Okazało się, że sprawy miały się zupełnie inaczej. Być może ta konstatacja tłumaczy powodzenie mojej książki pt. Wychowanie chrześcijańskie w nauczaniu i praktyce Kościoła katolickiego na ziemiach polskich w II połowie XIX w., która miała dwa wydania.
Na emeryturze nadal chętnie pomagam w duszpasterstwie. Utrzymuję kontakt z moimi dawnymi słuchaczami i wychowankami. Niektórzy przychodzą do mnie stale do spowiedzi. Są i tacy, którzy biorą udział w mszach niedzielnych, które odprawiam. Jestem nierzadko obecny na ślubach moich dawnych studentek i studentów pedagogiki, chrzczę ich dzieci, martwię się ich kłopotami, cieszę się sukcesami. Moim dawnym studentom księżom wygłosiłem 34 kazania prymicyjne, które dla każdego prymicjanta są zawsze jakimś drogowskazem na przyszłość. Staram się uczestniczyć w życiu moich dawnych studentów. Czasem zachodzę do nich na herbatę. Z wieloma z nich straciłem kontakt, ale rozpoznajemy się bezbłędnie, gdy tylko się spotykamy. Są tacy, oczywiście, którzy przychodzą, ale mam i takich, którzy odchodzą. Ale wciąż za jednych i za drugich czuję się odpowiedzialny. Oni zaś bardziej lub mniej czują się chyba ze mną związani. I tak idziemy razem przez życie.
Wspomnę tu niewielką, ongiś dość popularną książkę amerykańskiego autora, J. D. Salingera, powieść Buszujący w zbożu. Jest tam ciekawa rozmowa bohatera tej książki, przypomnijmy: ucznia szkoły średniej, z jego siostrą. Ona stawia mu pytanie: Powiedz mi, kim ty w końcu chcesz być? Chłopiec odpowiada: Był czas, kiedy chciałem być adwokatem, ale teraz najchętniej stałbym obok łanu zboża, który urywa się nad przepaścią, i pilnowałbym, aby buszujące w zbożu dzieci nie wpadły do niej. „Mam swoje zadanie – czytamy w powieści – muszę schwytać każdego, kto się znajdzie w niebezpieczeństwie, tuż nad przepaścią. Bo dzieci rozhasały się, pędzą i nie patrzą, co tam jest przed nimi, więc ja muszę w porę doskoczyć i pochwycić każdego, kto by mógł spaść z urwiska. Cały dzień, od rana do wieczora, stoję tak na straży. Jestem właśnie strażnik w zbożu. Wiem, że to wariacki pomysł, ale tylko tym naprawdę chciałbym być” (Warszawa 1967, s. 159).
Podobnie i ja rozumiem moje funkcje kapłańskie – z tym zasadniczym dodatkiem, że aby ludzie nie wpadli w przepaść, staram się, by uwierzyli w Chrystusa. Temu służy moje duszpasterstwo oraz publikacje naukowe. Kapłan ma więc i dzisiaj wiele zadań do wykonania.
W moim przekonaniu każdy nauczyciel, a ja nauczycielem byłem przez całe moje zawodowe życie, i mam nadzieję, że pozostałem nim także, przechodząc zawodowo w stan spoczynku, nigdy nie przestaje uczyć. Umyślnie używam tu określenia „stan spoczynku”, unikając słowa „emerytura”, bo ono kojarzy mi się z bezczynnością, z odcinaniem kuponów od tego, co nagromadziło się w czynnym życiu (emeritus wszak po łacinie znaczy „zasłużony”). Tymczasem właściwie, mając tę emeryturę, czyli zaopatrzenie na czas, kiedy już nie masz etatu, zatrudnienia z listy płac, właśnie wtedy jest czas robienia tego, co ci kiedyś leżało na sercu, a może i teraz leży jeszcze bardziej.
Często się słyszy, jak ludzie starsi radują się, że wreszcie nadchodzi czas, kiedy przeczytają to, co dotychczas odkładali z braku czasu. I niekiedy rzeczywiście czyta się to i żałuje, że nie uczyniło się tego wcześniej, kiedy niejedna inspiracja może trochę inaczej ukierunkowałaby bieg życia. Tak bywa, ale najczęściej czekamy na coś innego, na potwierdzenie, że to, co w życiu robiliśmy, to było to właściwe, a gdzież takie potwierdzanie znaleźć, jak nie w studiowanych curricula vitae bliźnich.
Ten materiał porównawczy jest nader istotny, bo miarą naszego dorobku są sukcesy i porażki innych, zwłaszcza jeśli są to ludzie szczególnie nam bliscy. Dlatego lekturą emerytów są zwłaszcza wspomnienia, pamiętniki, dzienniki. Człowiek bowiem w pełni dojrzały nie jest już ciekaw nowych teorii, odkryć. On chce kroczyć swoimi śladami, odnajdować na nich swoje odkrycia i dokonania, ale nie chce przy tym iść samotnie. Pragnie mieć przy sobie kogoś, kto razem z nim walczył, cierpiał, radował się. Człowiek jest, wedle już starożytnego przekonania, animal sociale i dobrze czuje się tylko wtedy, kiedy wokół niego coś się dzieje, a wiemy, że dziać może się tylko wówczas, kiedy do akcji wchodzi człowiek. Stąd też pozostaje on zawsze obiektem pożądania i zainteresowania. Jak długo to w nas dominuje, tak długo jesteśmy w pewnym sensie młodzi.
Kiedyś, może nawet było to przed moim dorastaniem, była taka dość banalna w swojej nieprawdzie piosenka radziecka ze słowami: „Nawet starzec też jest młody, jeśli kocha wesoły letni wiatr…”. Trudno było być w pełni młodym w tym ponurym więzieniu, jakim był Związek Sowiecki, ale był to kraj niebywałych wprost mistyfikacji, dlatego tak wiele w nim śpiewano o wolności i radości życia. O tym akurat, czego tam właśnie chronicznie brakowało.
Powiedział ktoś, zachęcany do pisania wspomnień, że tego nie uczyni, gdyż nie chce się wyzbywać tego, co tylko do niego należy. Popełnił wielki błąd, gdy życie, jakie otrzymaliśmy, należy do tych, do których zostaliśmy posłani. Nauczyciel został posłany do każdego, kto w taki czy inny sposób znalazł się na jego drodze. Bo nie znalazł się tam przypadkowo. Opatrzność Boża go tam umieściła, dlatego także Jej winien się odpłacić, ofiarowując swoje doświadczenia bliźnim.
Ks. Edward Walewander
IP 118-119 2022